Dom tonął w słabym świetle zapalonych w kątach pomieszczeń lamp. Żaden z ówcześnie przebywających wtedy w rezydencji ludzi, nie ośmielił się rozświetlić wieczornego mroku głównym światłem. Michał nie miał pojęcia, kim są wszyscy tam zebrani.
Chłopiec krążył od pokoju do pokoju, nie mogąc odszukać matki, która przecież go potrzebowała. Jego kochającego, ośmioletniego serduszka. Nigdzie jednak jej nie było. Podobnie z resztą jak i ojca, wymęczonego tajemniczą chorobą Lei.
Ostatnie pół roku było dla całej rodziny Majorów sprawdzianem wytrzymałości psychicznej. Ojciec wycofał się z aktywnej pracy w swej kancelarii, chcąc jak najczęściej przebywać w domu, z żoną. Jedynie Michał nie rozumiał, co działo się z jego matką. Raz kochająca i słodka, innymi razy nie do poznania. Rozkrzyczana spod woalu wulgarności i sprośności.
Przebywający w domu ludzie, bladzi ze strachu, szeptali między sobą, że wszystko zaczęło się zaraz po powrocie Majorowej z tej „egzotycznej wycieczki”. Michał usiłował sobie przypomnieć, czy wydarzyło się wtedy coś szczególnego, ale zdenerwowanie nie pozwalało mu się skupić.
Pamiętał jedynie napięcie, jakie towarzyszyło mu w oczekiwaniu na powrót rodzicielki domu. Specjalnie obiecał sobie, że nie zaśnie, dopóki nie przytuli jej zaraz po wejściu. Wybijała północ, gdy wreszcie na podjazd ich ogromnego, na kształt pałacu domu, podjechał czerwony, sportowy samochód ojca. Tak, jak się spodziewał Michał, to on wyszedł pierwszy, otwierając kobiecie drzwi i pomagając jej wysiąść. Serce chłopca podskoczyło na ten widok. Jego matka była zachwycająco piękną kobietą — całą urodę odziedziczył po niej. Pomachał do niej energicznie, odsuwając ciężkie firany, a ona z uśmiechem mu odmachała.
Zbiegł po marmurowych schodach i wyrwał z wazonu stojącego na środku holu — swoim zdaniem — najpiękniej pachnącą lilię, co nie uszło uwadze gosposi, która z dezaprobatą pokiwała tylko głową. Wszyscy jednak kochali Michałka i bez większych problemów wybaczali mu drobne niesubordynacje. Uśmiechnął się do niej, a jego oczy zawojował blask.
Poprawił niesforne kosmyki i przekrzywiony sweter i z utęsknieniem czekał na jej nadejście.
Chrzęst zamka obwieścił tak oczekiwany powrót matki. Porzucając wszelkie zasady etykiety, podbiegł do niej i rzucił się jej na szyję. Ta wycałowała go i przytuliła, a Pascal — ojciec Michała — przyglądał się temu z uśmiechem. W rękach chłopca wylądowała mała, złota torebka ozdobna.
— Przywiozłam ci coś, Michałku — zwróciła się do chłopca kobieta, zdejmując płaszcz, w czym pomagał jej mąż. — Kiedy zobaczyłam ją na bazarze, od razu pomyślałam o tobie. Przecież uwielbiasz anioły, a ten jest taki nietypowy.
Oczom chłopca ukazała się śliczna figurka anielicy — najprawdopodobniej wykonana z czarnego onyksu — zasiadającej na kamieniu i otulonej własnymi skrzydłami z ostrymi jak szpony końcami. Anielica tęsknie spoglądała w dal. Bez wątpienia był to najpiękniejszy okaz w jego kolekcji. Teraz owa skrzydlata spoczywała na dnie kieszeni spodni chłopca. Miał nadzieję, że gdy pokaże ją matce, ta wróci do zdrowia.
— Dziękuję — do serca chłopca napłynęła wdzięczność i bezgraniczna miłość do rodzicielki. Tego wieczoru po raz ostatni widział ją szczęśliwą.
Spojrzał na prowizoryczne klęczniki, z których dało się słyszeć ciche murmurando modlących się o łaskę dla udręczonej kobiet. Jednak do tonu ich głosu wkradła się jedna, słaba nuta. Czyżby strach?
Michał ominął je, a one odprowadziły go smutnym spojrzeniem. Spojrzenie to mówiło: „nie bój się chłopcze, tak nam przykro, wszystko się ułoży…”. Nie rozumiał.Skierował się do jedynego źródła światła, znajdującego się na końcu korytarza. Miał nadzieję, że odnajdzie tam matkę. Zdrową, szczęśliwą, z niecierpliwością czekającą na niego. Być może będzie tam też ojciec, radośnie klepiący go po ramieniu i mówiący, że wszyscy dali się nabrać.
Nie to jednak spotkał w rozświetlonej dosyć ostrym — w porównaniu z pozostałymi pomieszczeniami — światłem bibliotece. Przez otwarte drzwi przybytku pełnego książek ujrzał dwie, żywo gestykulujące rękoma, postaci.
Jedna z nich ubrana był w biały kitel. Był nią lekarz. Jego twarz zdradzała zmęczenie i rezygnację. Zasłonił oczy rękoma, marząc, by cały ten koszmar wreszcie się skończył. Wyczerpany opadł na fotel stojący pod ścianą.
Drugi z mężczyzn, dla odmiany odziany w czerń, którą przełamywała jedynie fioletowa wstęga stuły, przysiadł na fotelu naprzeciwko. Mimo młodego wieku we włosach dały się znać pierwsze oznaki siwizny. Jedynie ogień w oczach wskazywał na siłę osobowości mężczyzny. Zamilkł, z wyczekiwaniem spoglądając na mężczyznę w bieli, który opuścił głowę.
W momencie, kiedy zapadła cisza, spośród sosnowych półek i pełnych złotych zdobień okładek wyszedł Pascal. Milczący, zasępiony. Chłopcu coś drgnęło na widok umęczonego ojca. Chciał podbiec i go przytulić, ale coś go powstrzymało. Ojciec przemówił.
— Panowie, naprawdę nie da się nic zrobić? Panie doktorze? — spojrzał na lekarza stary Major, jednak i w jego oczach nie było już nadziei. Ostatnie pół roku wyssało z niego wszelką radość.
— Od początku zakładaliśmy, że to choroba psychiczna — powiedział lekarz z rezygnacją, jakby od jakiegoś czasu nie powtarzał niczego innego. — Wyjątkowo groźna i autoimmunologiczna. Doprowadza do silnego wyniszczenia organizmu. W historii kilku lekarzy próbowało ją opisać, ale na próżno. Pojawiają się kolejne komplikacje, których w żaden sposób nie można ze sobą logicznie powiązać. Takich przypadków nie da się tak prosto sklasyfikować.
— Opętań, doktorze Kotarbiński, opętań — ksiądz stracił wszelką cierpliwość. Spór nauki z religią na polu egzorcyzmów trwał już zbyt długo. Jako człowiek wykształcony uważał, że zamiast tuszować tego typu zjawiska, nauka powinna posypać głowy popiołem i skupić się na szukaniu pomocy biedakom. — Leczycie Leę od początku i jakie macie efekty?! Żadne! Jej trzeba pomóc!
— Ksiądz także stara się jej pomóc — zwrócił się do Edmunda Pascal. — Coś się zmieniło?
— To jakiś potężny demon… — ksiądz Edmund przerwał, gdyż doktor Kotarbiński prychnął i wstał, wykazując tym samym najwyższe lekceważenie jego słów. Mimo to egzorcysta kontynuował niezrażony. Ksiądz, a w szczególności ksiądz, który wykonywał jego profesję, musiał wykazywać się znaczną dozą cierpliwości. — Niewiele wiemy… Musimy się modlić…
— Demon! Na Boga! — wszedł mu w słowo Kotarbiński. — Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, proszę księdza! Religijne zabobony…
— Więc proszę, niech doktor udowodni, że to choroba! Ja w swojej posłudze widziałem niejeden taki przypadek, a doktor? Z iloma opętanymi przyszło panu pracować? Tak myślałem… Wolałbym, żeby to była choroba. Choroby można leczyć lub chociaż powstrzymać…
— Panowie, przypominam że mówicie o mojej żonie, a nie o byle PRZYPADKU MEDYCZNYM!
Michał nie wytrzymał. Czuł, że jeśli za chwilę nie wtuli się w ojca, wybuchnie płaczem. Chciał do matki. Niech ktoś go w końcu do niej zaprowadzi!
—Michał?! — ojciec spojrzał na niego spod okularów. — A co ty tu robisz?! Powinieneś spać! Gdzie ciocia Ursula? Powinna się tobą opiekować, na rany Chrystusa… Nie dam rady dopilnować wszystkiego sam…
— Ale tato… — zaczął płaczliwie Michał. — Gdzie mamusia?
— Mamusia śpi. Jest chora — Pascal stanął w drzwiach, a mężczyźni przebywający w pokoju z milczeniem obserwowali chłopca. — Zmykaj stąd. W tej chwili! Znaleźć mi ciocię Ursulę i kłaść się spać!
Pascal trzasnął drzwiami przed nosem chłopca, aż ten podskoczył. Ze strachu i szoku zapomniał, że miał się rozpłakać. Stał tak jeszcze przez chwilę, aż dobiegł go głos z drugiego końca korytarza.
— Michałku… — Mama? Dźwięk był spokojny, lecz donośny. I tak melodyczny! Już zapomniał, jak piękny potrafił być głos matki. — Nie! Zostaw go! — wykrzyczał inny, chrapliwy głos, który przeszedł w płacz. — Mówię: nie! Nie wolno ci!
Niczego nie rozumiał, ale jak najszybciej chciał być przy matce. Dźwięk, zdaje się, dochodził gdzieś z trzeciego piętra… Tam, gdzie nawet za dnia bał się wchodzić. Jednak musiał tam dotrzeć. Musiał to zrobić. Dla niej.
Ruszył szybko, gdy tylko spostrzegł, że szuka go ciotka Ursula, starsza siostra ojca. Wiedział, że jeśli da się złapać, nie zobaczy matki, tylko wyląduje w łóżku, nafaszerowany jakimiś tabletkami. Nie dziś, ciociu.
— Michał! Michał! — usłyszał za plecami krzyk ciotki — Zatrzymaj się! W tej chwili! Wszystko powiem ojcu!
Lecz Michał nie słuchał. Walczył sam ze sobą, by wspiąć się na ostatnią kondygnację schodów i jak najszybciej odnaleźć chorą matkę. W ostatnim momencie spojrzał na biegnącą za nim Ursulę, i ruszył pędem na górę. Słusznego wieku kobieta przystanęła na piętrze, starając się złapać oddech. Jeśli Pascal się dowie, że pozwoliła małemu dotrzeć do pokiereszowanej matki… Wolała nie wiedzieć, co jej zrobi.
Trzecie piętro, na które dotychczas zaglądały jedynie pokojówki — i to, z duszą na ramieniu — tonęło w całkowitym mroku. Na korytarzu nie paliły się nawet świece.
Szedł w stronę drzwi, spod których — jak mu się zdawało — usłyszał głos matki. Nie myślał o niczym innym.
Wyciągnął z kieszeni ozdobną figurkę i sięgnął za klamkę. Serce zaczęło mu bić szybciej. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz widział matkę. Tydzień czy miesiąc temu? Jakie to mogło mieć znaczenie dla ośmiolatka?
Uchylił drzwi, które skrzypnęły straszliwie, a chłopca zalała fala duchoty i blasku świec poustawianych przy łóżku. Nigdy nie był w tym pokoju. Wtem jego oczom ukazało się stare, dębowe łóżko. Potężne i ogromne. Usłyszał także przyspieszony, chrapliwy oddech, który jednak nie należał do niego.
Stanął w nogach łoża i opanował go bezgraniczny lęk. Patrzył na kobietę, która niedawno była jeszcze jego matką — piękną i świeżą jak poranek, a teraz? Była po prostu ożywionym szkieletem, z rozczochranymi włosami, które częściowo już powypadały i siniakami na całym ciele, mimo tego, iż była ciasno przywiązana skórzanymi pasami do metalowych bolców
.Nagle kobieta zorientowała się, że ktoś ją obserwuje bo jej ciało zamarło, a resztką sił zmusiła głowę, by skierowała się w stronę chłopca. Jej twarz przyozdobił straszliwy uśmiech, który spowodował, że Michał odskoczył pod ścianę. Nie poznawał jej i jednocześnie chciał jej pomóc. Nie potrafił.
— Wreszcie się spotykamy, Michale… — jadowity głos wypełnił mu głowę, a on mógł tylko słuchać — Kopę lat, stary druhu…
— Zostaw go! — wycharczał słabo drugi głos, bardziej przypominający mu ten, o którym tak bardzo chciał pamiętać, aczkolwiek wydobywający się z tych samych ust, co poprzednio. — To mój syn! Słyszysz?! Nie wolno ci! Nie pozwalam…
Kobieta najprawdopodobniej włożyła resztki sił w wypowiedziane przed chwilą słowa, bo opadła na łóżko. Jedynie jej klatka piersiowa unosiła się i opadała słabiutko.
Michał — blady jak kreda — zmusił się, by ponownie stanąć przed matką. Tym razem z determinacją wysunął przed siebie figurkę anielicy, która — jego zdaniem mogła jakkolwiek pomóc.
Widząc przed sobą przedmiot, przywiązana kobieta dostała ataku szału. Jęki i zawodzenia przeszły w wielogłosowy, wielojęzykową kakofonię, nieznośną dla uszu.
— Zabierz to, zabierz, zabierz… — błagała matka, wijąc się, w skrępowaniu pasów. — Ból i smutek… Tak wielki… Zabierz to…
Chłopiec stał twardo i z determinacją trzymał figurkę anioła na wysokości swojej twarzy. W tle dobiegał go stukot butów zbliżających się do pokoju ludzi.
— Mamusiu? — szepnął chłopiec. — Jesteś tam? Wiem że jesteś… Pamiętasz tego aniołka? Przywiozłaś mi go, śmiałaś się wtedy… Jesteś chora? Obiecaj że wyzdrowiejesz…
Kobieta, miotając się na łóżku zerwała krępujące ją klamry i rzuciła się w stronę figurki. Nad wyraz długimi paznokciami wyrwała ją chłopcu z ręki i z całym impetem rozbiła o przeciwległą ścianę. Chłopiec nie miał pojęcia, skąd w tak zmizerniałej istocie tyle siły.
— Michał! — krzyknął stojący w drzwiach Pascal. — Odsuń się!
Chłopiec stał jak wryty, patrząc w nad wyraz inteligentne oczy… potwora, który już w ogóle nie przypominał jego matki.
— Mamusiu? — zaczął jeszcze raz, słabym głosem, a wtedy umęczona postać zaczęła śmiać się i wywijać na łóżku, aż na usta wystąpiła piana.
— Stara ku**a! Tym jest twoja matka! Ale my, Michale, jeszcze się spotkamy! Jeszcze nie czas!
Ciało Lei podskoczyło w ostatnich spazmach szału i opadło na przepocone poduszki. Jej pierś już się nie unosiła.
Nie tracąc czasu, podbiegł do niej ksiądz Edmund, kierując jej twarz ku sobie. Jej spojrzenie było puste i pozbawione blasku, a miejsce piany zastąpiła krew. Sprawdził puls i po chwili już nie miał wątpliwości.
— Nie męczy się już… — skinął dłonią na lekarza, który blady jak ściana podszedł do łóżka. — Pan skrócił jej męki. Nie żyje.
Te słowa były ostatnimi jakie Michał pamiętał, zanim zemdlał. Zaczął się najtrudniejszy okres jego życia.