Dobry żart, tynfa wart
Moderator: RedAktorzy
- No-qanek
- Nexus 6
- Posty: 3098
- Rejestracja: pt, 04 sie 2006 13:03
Czy to jest niemieckie poczucie humoru czy tylko mi się wydaje? (oglądałem bez dźwięku)Ukryta kamera w męskiej ubikacji - śmieszne trochę, no ale przesadzili...
"Polski musi mieć inny sufiks derywacyjny na każdą okazję, zawsze wraca z centrum handlowego z całym naręczem, a potem zapomina i tęchnie to w szafach..."
-
- Nexus 6
- Posty: 3388
- Rejestracja: śr, 27 gru 2006 15:45
- Hitokiri
- Nexus 6
- Posty: 3318
- Rejestracja: ndz, 16 kwie 2006 15:59
- Płeć: Kobieta
- No-qanek
- Nexus 6
- Posty: 3098
- Rejestracja: pt, 04 sie 2006 13:03
O kotach słów kilka: :D
ŹródłoAnaliza przypadku kota Schrödinger niesie ze sobą ciekawe wnioski. Po
umieszczeniu w zamkniętym pudełku kot staje się kotem potencjalnym. W zasadzie
nie ma tam ani kota rzeczywistego, ani niekota. Jest jedynie obszar
prawdopodobieństwa (coś na kształt paczki falowej) ograniczony objętością
pojemnika. Obszar ów jest de facto lokalną zmianą prawdopodobieństwa wystąpienia
w równym stopniu kota rzeczywistego jak i niekota.
Fakt wystąpienia w momencie obserwacji jednego z stanów kota nie ma jak
się błędnie uważa nic wspólnego z samym aktem obserwacji. Wynika on z
niestabilności samego kota oraz nagłym spadkiem owej niestabilności w momencie,
kiedy kot zorientuje się, że jest obserwowany. Jest to zatem akt woli kota a nie
skutek obserwacji sensu stricte.
Kot zamknięty w ciemnym, ciepłym i ciasnym pomieszczeniu (czyli w pudełku)
wprowadza się w stan fluktuacji, jest skrajnie niestabilny, nieustannie zmienia
swój stan między kotem a niekotem. Każdy, kto ma kota, zna zamiłowanie tych
stworzeń do pudełek i wie, w jaki błogostan zostaje wprowadzony kot czasie
przebywania w pudełku. Podobne stany można uzyskać również podczas głaskania kota
lub innej formy wprowadzania go w błogostan. Zadowolony kot zaczyna fluktuować
między stanami, co przez obserwatora odbierane jest jako mruczenie. W
rzeczywistości kot nie mruczy, efekt dźwiękowy spowodowany jest wzbudzeniem fali
akustycznej powstającej dzięki szeregom następujących po sobie przejść między
stanami.
W najlepszych ośrodkach naukowych prowadzone są badania nad kontrolowaną
stymulacją przyjemności kotów, co pozwoliłoby na sterowanie częstotliwością
fluktuacji i użycie kota jako przenośnego biogłośnika. Myśli się również o
zastosowaniach wojskowych. Grupa zdalnie sterowanych kotów mogłaby
niepostrzeżenie wkradać się na pozycje wroga i poprzez odpowiednią stymulację
fluktuować z częstotliwością umożliwiającą wykorzystanie ich w charakterze broni
skomentuj
sonicznej.
"Polski musi mieć inny sufiks derywacyjny na każdą okazję, zawsze wraca z centrum handlowego z całym naręczem, a potem zapomina i tęchnie to w szafach..."
- Karola
- Mormor
- Posty: 2032
- Rejestracja: śr, 08 cze 2005 23:07
Autentyczna (ponoć) historia opisana przez jednego z użytkowników na pewnym forum,
(Pisownia oryginalna bez cenzury.)
Czy ta historia może być prawdziwa?
Posiadam. Wróć. Moja żona posiada kota, rasy kotka, rasy czarnej,
rasy ze schroniska, rasy małe kocię. Guzik by mnie to obchodziło
gdyby nie fakt, że jest małe, że chodzi to to bez przerwy za mną i
trzeszczy - a to na ręce, a to żreć, a to trzeszczy dla samego
trzeszczenia, zupełnie jak jej pani. Generalnie pogłaskać mogę,
kopnąć jakąś rzecz, która leży na ziemi żeby kot za nią biegał też,
niech chowa się zdrowo do czasu, aż raz zapomnę zamknąć terrarium i
zajmie się nim mój wąż, reszta to nie mój problem. Ale do czasu.
Staje się to moim problemem gdy moja współmałżonka udaje się w
celach służbowych gdzieś tam na ileś tam. I spada na mnie
karmienie, wyprowadzanie i sprzątanie po tym całym tałatajstwie.
Jako że to zawsze lekko olewam i robię wszystko w ostatni dzień
przed powrotem małżonki nie nastręcza mi to wiele problemów.
Kot jest od niedawna i od niedawna jest nowy zwyczaj - niezamykania
łazienki, gdyż w niej znajduje się urządzenie zwane potocznie
kuwetą, do którego kot robi to samo co ja w toalecie, czyli wchodzi
i może spokojnie pomyśleć. Mnie jednak uczono całe życie zamykać te
cholerne drzwi do łazienki za sobą, więc stale żona mi trzeszczała,
że kot tam nie może wejść i „myśleć”. Ja jestem stary i się nie
nauczę, poza tym mieszkam tu dłużej niż ten kot, sam dom stawiałem,
moje drzwi, mój kibel, wypierdalać więc. I postawiłem na swoim. Od
jakiegoś czasu kot chodzi do toalety razem ze mną. Jak nie ma
małżonki to musi zazwyczaj czyhać na mnie albo miauczeć coby
przypomnieć, że trzeba mu łazienkę otworzyć, bo jak jest żona to
ona ma już w biosie zaprogramowane - ja wychodzę i zamykam, ona
idzie i otwiera, żeby kot mógł wejść - taka technologia po prostu.
Czasem kot skacze na klamkę, ale ma jeszcze zbyt małą wyporność i
zwisa na niej bezradnie. Jednak jak moja żona będzie nadal go tak
karmić- to w szybkim tempie będzie za każdym razem klamkę
upierdalał - a wtedy wiadomo - wąż.
Dobrze więc, uporządkuję: żona - delegacja, ja - praca. Wracam,
wchodzę do domu, kot przy drzwiach do łazienki skwierczy, bo jak
wychodziłem to zamknąłem za sobą. Ok, kotku mnie się też chce.
Idziemy razem - ja toaletka, okienko uchylam, papierosik (bo żona
będzie za trzy dni - więc spokojnie wywietrzę) kotek swoje, ja
przez okienko spoglądam, jest cudnie. Kotek wskakuje na kaloryfer,
na parapecik i patrzymy razem przez okno. No cudnie. Kot skończył
dawno, ja teraz, pet do muszli, spuszczam wodę, a ten mały skurwiel
jak nie śmignie i sru za tym petem z tego parapetu i do kibla.
Zakręciło nim dwa razy i kota nie ma. Nawet nie zdążył miauknąć. No
ja pierdolę. Nie ni ch** to niemożliwe jest. Przecież nawet taki
mały kot jest ku**a za duży, żeby przejść tym syfonem. Ale słyszę
tylko pizdut - oż ku**a, no to nie mogło mi się zdawać - coś
ciężkiego poszło w pion. ku**a, wszyscy święci w trójcy jedyny
Boże, ukazali mi się przed oczami. Kot ku**a popłynął wprost w
odmęty prawego dopływu królowej polskich rzek.
Lecę ku**a na dół do piwnicy, choć może powinienem od razu do
schroniska, zanim wróci moja żona - nie ma wafla, znajdę jakiegoś
małego czarnego skurwiela z białą krawatką, nie było jej kilka dni,
może się nie połapie. Ale ch**, najpierw do piwnicy - zbiegam po
schodach, słucham - coś drapie w rurze, pion, kawałek płaskiej rury
- miauczy - jest, ku**a, żyje i nie poleciał do sieci miejskiej.
Nawet jak teraz zdechnie to ch**, przynajmniej będę miał jego
truchło i powiem, że kojfnął z przyczyn naturalnych albo tylko
lekko nienaturalnych, bo przecież mi baba nie uwierzy za ch**
trefla, że kot sam wpadł do kibla. Ale na razie drapie i żyje.
Znalazłem taki wziernik, gdzie można zaglądnąć do tej rury i wołam.
Kici, kici! Ni ch**, nie przyjdzie, wołam, wołam, a ten ku**a głąb
zamiast przyjść do mnie to ku**a chce iść tam skąd przyszedł, czyli
do góry w pion. Ja go wołam, a on do góry drapie. I udrapie,
udrapie kilkanaście centymetrów i zjazd w dół. No pojebało i mnie,
że tu stoję i jego (kota) Tak przez pół godziny. Prosiłem, wołałem,
błagałem, groziłem, wabiłem żarciem i ni ch**, uparł się i nic
tylko rurą do góry z powrotem do kibla. Za daleko, żeby włożyć
rękę, grabie czy cokolwiek. Jedyna metoda - fight fire with fire -
ogień zwalczaj ogniem.
Zatkałem tę rurę przy wzierniku deszczułkami, których używam na
podpałkę do kominka, żeby kot nie popłynął już nigdzie dalej i z
buta na górę do kibla - geberit i woda w dół - bombs gone. I bieg
do piwnicy. Po drodze słyszę jak się przewala po rurach -
podziałało. Wbiegam do piwnicy i ku**a koniec świata. Nie ma moich
deszczułek - no może z jedna, cała prowizoryczna tama poszła w ch**
i kota też nie słychać już. Ja pierdolę. ku**a, gdzie ta rura teraz
idzie - coś mi świtnęło, że kanalizacja w ulicy, dom od ulicy ze 30
metrów - może nie wszystko stracone i gdzieś się zwierzak zatrzymał
po drodze.
Biegnę na ulicę, jest studzienka - mam nadzieję, że to od mojego
domu. Ni cholery jej nie podniosę. Ciężka jak szlag i nie ma za co
chwycić. Powrót do domu i pogrzebacz od kominka, tym może uda się
to podważyć. Ni cholery - najpierw ugiąłem, potem złamałem
żelastwo. Myśl! Auto stoi na ulicy - mam pas do holowania, może uda
się to szarpnąć. Hak, pas, wsteczny - poszło, aż zakurzyło. Po jaką
cholerę takie te wieka robią ciężkie. Smród jak cholera, ale złażę
tam - ciemno jak w dupie, rura jest, wygląda, że idzie od mojego
domu. Latarka. ku**a, mam w aucie, ch**, ale może starczy. Włażę
po raz drugi- smród mnie już nie zabije - przywykłem po chwili.
Zaglądam i jest, oczyska mu się tylko świecą. I znów ta sama bajka.
Kici, kici, kici, a ten mały skurczybyk spierdziela w drugą stronę.
No ja pierdolę. Szlag mnie trafi. Długo tu nie wysiedzę, jest
zimno, śmierdzi, a na dodatek ktoś mi zwali tę pokrywę na łeb i
moje problemy się skończą jak nic. Nie chcesz po dobroci, to będzie
po złości.
Do domu, po brezent. Wyłożyłem dno studzienki, tak by mi nie wpadł
głębiej. Zużyłem wszystkie taśmy samoprzylepne, plastry, żeby nie
wpadł do głównej nitki kanalizacyjnej. Zaglądam co chwilę do rury,
ale słyszę tylko miauczenie i nic nie widzę. Poszedł gdzieś w
pizdu. Jeszcze tylko trójkąt, żeby nikt się w tę otwartą studzienkę
nie wpierdolił, bo na ulicy ciemno. Sąsiad, ku**a, ciekawski,
widziałem żłoba jak patrzył przez okno, jak próbowałem pogrzebaczem
podnieść wieko. Nie przyszedł pomóc, a teraz ch** złamany stoi i
się dopytuje. Co mam mu ku**a powiedzieć? Że przepycham kotem
kanalizację? Idźżesz w ch**, pacanie.
Powiedziałem mu w końcu, żeby poszedł do domu i pozatykał sobie też
wszystkie otwory, bo na początku osiedla była awaria i wszystkie
ścieki się wracają i wybijają w domach - a ten baran się
przestraszył, poleciał i przed swoim domem siłuje się z pokrywą.
Niech ma za swoje.
Wracając do kota - bo menda tam siedzi i nie chce wyjść. Mam
wszystko gotowe, więc do domu, jedna wanna, druga wanna, koreczek i
napuszczam wodę. Papierosik i czekam pod studzienką, bo nuż mu się
zmieni i wyjdzie dobrowolnie. ku**a, drugi sąsiad przyszedł - po
pięciu minutach następny odmyka wieko, teoria samospełniającej się
przepowiedni działa - ku**a, ludzie to są barany. Idę do domu, obie
wanny pełne, ognia - spuszczam wodę z wanien i dokładam dwa spusty
z dwóch spłuczek z domu. Nie ma ch**, to go musi wygonić albo
utopić.
Lecę na ulicę, woda wali na brezent aż huczy, a tego skurwiela
dalej nie wylało z kąpielą. ku**a mać, urwało się wszystko w pizdu
i popłynęło, bo ileż to utrzyma tej wody. Brezent, taśmy, plastry,
sznurki - w ch** - jak się to gdzieś przytka, to będę miał
przejebane. Znowu do domu po drugi pogrzebacz, bo trzeba zamknąć
ten pierdolony dekiel. Wchodzę - a ten skurwiel kot tarza się w
sypialni po łóżku. No ja pierdolę! Jak on ku**a wyszedł, którędy?
Ano ku**a wziernikiem w piwnicy - zostawiłem otwarty. Ja ku**a
stoję i marznę a ten gnój tarza się w mojej pościeli. Zajebię.
Przerobię na pasztet. I jeszcze z radości włazi na mnie. ku**a mać.
Przynajmniej kuleje.
Straty: zajebane łazienki, w obu przelała się woda z wanien,
zajebana piwnica, bo zostawiłem otwarty wziernik i duża część wody
poleciała na piwnicę. Pościel w sypialni do wyjebania, brezent z
reklamą firmy - poszedł w ch**, latarka - w ch**, pogrzebacz w
ch**. Afera na ulicy jak ch**.
(Pisownia oryginalna bez cenzury.)
Czy ta historia może być prawdziwa?
Posiadam. Wróć. Moja żona posiada kota, rasy kotka, rasy czarnej,
rasy ze schroniska, rasy małe kocię. Guzik by mnie to obchodziło
gdyby nie fakt, że jest małe, że chodzi to to bez przerwy za mną i
trzeszczy - a to na ręce, a to żreć, a to trzeszczy dla samego
trzeszczenia, zupełnie jak jej pani. Generalnie pogłaskać mogę,
kopnąć jakąś rzecz, która leży na ziemi żeby kot za nią biegał też,
niech chowa się zdrowo do czasu, aż raz zapomnę zamknąć terrarium i
zajmie się nim mój wąż, reszta to nie mój problem. Ale do czasu.
Staje się to moim problemem gdy moja współmałżonka udaje się w
celach służbowych gdzieś tam na ileś tam. I spada na mnie
karmienie, wyprowadzanie i sprzątanie po tym całym tałatajstwie.
Jako że to zawsze lekko olewam i robię wszystko w ostatni dzień
przed powrotem małżonki nie nastręcza mi to wiele problemów.
Kot jest od niedawna i od niedawna jest nowy zwyczaj - niezamykania
łazienki, gdyż w niej znajduje się urządzenie zwane potocznie
kuwetą, do którego kot robi to samo co ja w toalecie, czyli wchodzi
i może spokojnie pomyśleć. Mnie jednak uczono całe życie zamykać te
cholerne drzwi do łazienki za sobą, więc stale żona mi trzeszczała,
że kot tam nie może wejść i „myśleć”. Ja jestem stary i się nie
nauczę, poza tym mieszkam tu dłużej niż ten kot, sam dom stawiałem,
moje drzwi, mój kibel, wypierdalać więc. I postawiłem na swoim. Od
jakiegoś czasu kot chodzi do toalety razem ze mną. Jak nie ma
małżonki to musi zazwyczaj czyhać na mnie albo miauczeć coby
przypomnieć, że trzeba mu łazienkę otworzyć, bo jak jest żona to
ona ma już w biosie zaprogramowane - ja wychodzę i zamykam, ona
idzie i otwiera, żeby kot mógł wejść - taka technologia po prostu.
Czasem kot skacze na klamkę, ale ma jeszcze zbyt małą wyporność i
zwisa na niej bezradnie. Jednak jak moja żona będzie nadal go tak
karmić- to w szybkim tempie będzie za każdym razem klamkę
upierdalał - a wtedy wiadomo - wąż.
Dobrze więc, uporządkuję: żona - delegacja, ja - praca. Wracam,
wchodzę do domu, kot przy drzwiach do łazienki skwierczy, bo jak
wychodziłem to zamknąłem za sobą. Ok, kotku mnie się też chce.
Idziemy razem - ja toaletka, okienko uchylam, papierosik (bo żona
będzie za trzy dni - więc spokojnie wywietrzę) kotek swoje, ja
przez okienko spoglądam, jest cudnie. Kotek wskakuje na kaloryfer,
na parapecik i patrzymy razem przez okno. No cudnie. Kot skończył
dawno, ja teraz, pet do muszli, spuszczam wodę, a ten mały skurwiel
jak nie śmignie i sru za tym petem z tego parapetu i do kibla.
Zakręciło nim dwa razy i kota nie ma. Nawet nie zdążył miauknąć. No
ja pierdolę. Nie ni ch** to niemożliwe jest. Przecież nawet taki
mały kot jest ku**a za duży, żeby przejść tym syfonem. Ale słyszę
tylko pizdut - oż ku**a, no to nie mogło mi się zdawać - coś
ciężkiego poszło w pion. ku**a, wszyscy święci w trójcy jedyny
Boże, ukazali mi się przed oczami. Kot ku**a popłynął wprost w
odmęty prawego dopływu królowej polskich rzek.
Lecę ku**a na dół do piwnicy, choć może powinienem od razu do
schroniska, zanim wróci moja żona - nie ma wafla, znajdę jakiegoś
małego czarnego skurwiela z białą krawatką, nie było jej kilka dni,
może się nie połapie. Ale ch**, najpierw do piwnicy - zbiegam po
schodach, słucham - coś drapie w rurze, pion, kawałek płaskiej rury
- miauczy - jest, ku**a, żyje i nie poleciał do sieci miejskiej.
Nawet jak teraz zdechnie to ch**, przynajmniej będę miał jego
truchło i powiem, że kojfnął z przyczyn naturalnych albo tylko
lekko nienaturalnych, bo przecież mi baba nie uwierzy za ch**
trefla, że kot sam wpadł do kibla. Ale na razie drapie i żyje.
Znalazłem taki wziernik, gdzie można zaglądnąć do tej rury i wołam.
Kici, kici! Ni ch**, nie przyjdzie, wołam, wołam, a ten ku**a głąb
zamiast przyjść do mnie to ku**a chce iść tam skąd przyszedł, czyli
do góry w pion. Ja go wołam, a on do góry drapie. I udrapie,
udrapie kilkanaście centymetrów i zjazd w dół. No pojebało i mnie,
że tu stoję i jego (kota) Tak przez pół godziny. Prosiłem, wołałem,
błagałem, groziłem, wabiłem żarciem i ni ch**, uparł się i nic
tylko rurą do góry z powrotem do kibla. Za daleko, żeby włożyć
rękę, grabie czy cokolwiek. Jedyna metoda - fight fire with fire -
ogień zwalczaj ogniem.
Zatkałem tę rurę przy wzierniku deszczułkami, których używam na
podpałkę do kominka, żeby kot nie popłynął już nigdzie dalej i z
buta na górę do kibla - geberit i woda w dół - bombs gone. I bieg
do piwnicy. Po drodze słyszę jak się przewala po rurach -
podziałało. Wbiegam do piwnicy i ku**a koniec świata. Nie ma moich
deszczułek - no może z jedna, cała prowizoryczna tama poszła w ch**
i kota też nie słychać już. Ja pierdolę. ku**a, gdzie ta rura teraz
idzie - coś mi świtnęło, że kanalizacja w ulicy, dom od ulicy ze 30
metrów - może nie wszystko stracone i gdzieś się zwierzak zatrzymał
po drodze.
Biegnę na ulicę, jest studzienka - mam nadzieję, że to od mojego
domu. Ni cholery jej nie podniosę. Ciężka jak szlag i nie ma za co
chwycić. Powrót do domu i pogrzebacz od kominka, tym może uda się
to podważyć. Ni cholery - najpierw ugiąłem, potem złamałem
żelastwo. Myśl! Auto stoi na ulicy - mam pas do holowania, może uda
się to szarpnąć. Hak, pas, wsteczny - poszło, aż zakurzyło. Po jaką
cholerę takie te wieka robią ciężkie. Smród jak cholera, ale złażę
tam - ciemno jak w dupie, rura jest, wygląda, że idzie od mojego
domu. Latarka. ku**a, mam w aucie, ch**, ale może starczy. Włażę
po raz drugi- smród mnie już nie zabije - przywykłem po chwili.
Zaglądam i jest, oczyska mu się tylko świecą. I znów ta sama bajka.
Kici, kici, kici, a ten mały skurczybyk spierdziela w drugą stronę.
No ja pierdolę. Szlag mnie trafi. Długo tu nie wysiedzę, jest
zimno, śmierdzi, a na dodatek ktoś mi zwali tę pokrywę na łeb i
moje problemy się skończą jak nic. Nie chcesz po dobroci, to będzie
po złości.
Do domu, po brezent. Wyłożyłem dno studzienki, tak by mi nie wpadł
głębiej. Zużyłem wszystkie taśmy samoprzylepne, plastry, żeby nie
wpadł do głównej nitki kanalizacyjnej. Zaglądam co chwilę do rury,
ale słyszę tylko miauczenie i nic nie widzę. Poszedł gdzieś w
pizdu. Jeszcze tylko trójkąt, żeby nikt się w tę otwartą studzienkę
nie wpierdolił, bo na ulicy ciemno. Sąsiad, ku**a, ciekawski,
widziałem żłoba jak patrzył przez okno, jak próbowałem pogrzebaczem
podnieść wieko. Nie przyszedł pomóc, a teraz ch** złamany stoi i
się dopytuje. Co mam mu ku**a powiedzieć? Że przepycham kotem
kanalizację? Idźżesz w ch**, pacanie.
Powiedziałem mu w końcu, żeby poszedł do domu i pozatykał sobie też
wszystkie otwory, bo na początku osiedla była awaria i wszystkie
ścieki się wracają i wybijają w domach - a ten baran się
przestraszył, poleciał i przed swoim domem siłuje się z pokrywą.
Niech ma za swoje.
Wracając do kota - bo menda tam siedzi i nie chce wyjść. Mam
wszystko gotowe, więc do domu, jedna wanna, druga wanna, koreczek i
napuszczam wodę. Papierosik i czekam pod studzienką, bo nuż mu się
zmieni i wyjdzie dobrowolnie. ku**a, drugi sąsiad przyszedł - po
pięciu minutach następny odmyka wieko, teoria samospełniającej się
przepowiedni działa - ku**a, ludzie to są barany. Idę do domu, obie
wanny pełne, ognia - spuszczam wodę z wanien i dokładam dwa spusty
z dwóch spłuczek z domu. Nie ma ch**, to go musi wygonić albo
utopić.
Lecę na ulicę, woda wali na brezent aż huczy, a tego skurwiela
dalej nie wylało z kąpielą. ku**a mać, urwało się wszystko w pizdu
i popłynęło, bo ileż to utrzyma tej wody. Brezent, taśmy, plastry,
sznurki - w ch** - jak się to gdzieś przytka, to będę miał
przejebane. Znowu do domu po drugi pogrzebacz, bo trzeba zamknąć
ten pierdolony dekiel. Wchodzę - a ten skurwiel kot tarza się w
sypialni po łóżku. No ja pierdolę! Jak on ku**a wyszedł, którędy?
Ano ku**a wziernikiem w piwnicy - zostawiłem otwarty. Ja ku**a
stoję i marznę a ten gnój tarza się w mojej pościeli. Zajebię.
Przerobię na pasztet. I jeszcze z radości włazi na mnie. ku**a mać.
Przynajmniej kuleje.
Straty: zajebane łazienki, w obu przelała się woda z wanien,
zajebana piwnica, bo zostawiłem otwarty wziernik i duża część wody
poleciała na piwnicę. Pościel w sypialni do wyjebania, brezent z
reklamą firmy - poszedł w ch**, latarka - w ch**, pogrzebacz w
ch**. Afera na ulicy jak ch**.
Indiana Jones miał brata. Nieudacznika rodem z Hiszpanii. Imię brata nieudacznika brzmiało Misco. Misco Jones.
- Hitokiri
- Nexus 6
- Posty: 3318
- Rejestracja: ndz, 16 kwie 2006 15:59
- Płeć: Kobieta
- flamenco108
- ZakuŻony Terminator
- Posty: 2229
- Rejestracja: śr, 29 mar 2006 00:01
- Płeć: Mężczyzna
- Ebola
- Straszny Wirus
- Posty: 12009
- Rejestracja: czw, 07 lip 2005 18:35
- Płeć: Nie znam
-
- Nexus 6
- Posty: 3388
- Rejestracja: śr, 27 gru 2006 15:45
Takie cuda (nie)tylko w Japonii
Dobra, przyznawać się. Która zamierza poślubić Luka Skywalkera albo Drakkainena? ;p
Dobra, przyznawać się. Która zamierza poślubić Luka Skywalkera albo Drakkainena? ;p