Już tak nie Dukaj.

czyli o naszych albo cudzych autorach i ich dziełach - wszystko co chcielibyście wiedzieć, a o co (nie)boicie się zapytać

Moderator: RedAktorzy

ODPOWIEDZ
Ziuta
Sepulka
Posty: 14
Rejestracja: pn, 16 lut 2015 16:00
Płeć: Mężczyzna

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Ziuta »

Q pisze:Zgoda, rzecz jasna, zastanawiam się jednak czy gdyby pisał bez rekwizytorni SF, jego impakt jako klasyka nie byłby większy? Sztafaż, który my lubimy, niektórych odstrasza...
Bartoszewski opowiadał, że Lem pewnie dostałby Nobla, gdyby spisał wspomnienia wojenne. Ukrywanie się na aryjskich papierach, wyciągnięcie rodziców z obozu przejściowego, pierwszego sowieta, drugiego sowieta, wyjazd do Polski, o wuju zabitym w pogromie Kieleckim i tak dalej. Ale Lem nigdy nie rozpowiadał się na te tematy w szerszym towarzystwie.
Małgorzata pisze:I nie wiem, na ile da się gdybać, co by zrobił Lem, gdyby nie cenzura
Ostatnio podejrzewam, że niewiele więcej. W Dialogach wprost pisał o socjalizmie i kapitalizmie. W pozostałych przypadkach zastanawiam się, na ile Lem krył się za maskami, a na ile po prostu korzystał z metafory - narzędzia istniejącego nawet w warunkach wolności słowa. Do tego "późny Lem", ten od Okamgnień, felietonów to Odry i TP, piszący z pozycji mędrca, jest najsłabszy.
Q pisze:Byś dowiódł... ;-)
"Summa technologiae" - 1964 rok. Lem ma 43 lata. "Pokój na Ziemi", w którym Lem beletryzował swój futurologiczny apokryf o wypchnięciu wyścigu zbrojeń w kosmos - 1986. Lem ma 65 lat. Piętnaście lat po "Kongresie..." wciąż drzemie w nim futurolog.
Q pisze:Wybacz, nadal nie jestem pewien czy wszyscy bohaterowie Dukaja to są aż tacy wyznawcy heglowskiej definicji wolności. Ten jasnowidz z "Korporacji Mesjasz" czy Xavras Wyżryn - owszem. Ale Berbelek, Gierosławski, Hunt czy Zamoyski?
Te ostatnie zdania "Perfekcyjnej...", gdzie studnia kwantowa mówi Zamoyskiemu, co zrobi - determinizm jak ta lala.
Zresztą ja nie mówię, że determinizm wyziera u Dukaja z każdego zdania. U Lema też znalazłoby się mnóstwo tekstów, w których nie ma nic o przypadku - a zgadzamy się jednak, że przypadek jest jednym z kluczowych motywów jego twórczości. Po prostu: gdyby zrobić oś determinizm-probabilizm, na który nanieść książki ich obu, zobaczylibyśmy silny wychył Dukaja w lewo, a Lema w prawo. I byłoby to na tyle wyraźne, że traktuję jako ważną różnicę.
Q pisze:Bo uważam, że SF potrzebuje kogoś na miarę Lema i dziś. A Dukaj wśród paru nieźle - co bym na nich nie gadał - rokujących, mimo wszystko.
Q pisze:A myślisz, że czemu na Dukaja psioczę? Bo mam cień nadziei, że może przeczyta i a nuż...?

Ja, zresztą, nadal wierzę w Dukaja.
Ze skromności nie wypowiadamy tego głośno, ale myślimy sobie czasem, że jesteśmy wspaniali. Tymczasem, tymczasem to nie wszystko, a nasza gotowość okazuje się pozą. Wcale nie chcemy rozwijać fantastyki, chcemy tylko rozszerzyć starą. Jedne książki mają być wesołe jak "Dzienniki gwiazdowe", inne poważne jak "Solaris" albo groteskowe jak "Maska". Jesteśmy nostalgiczni, nowym pisarzom chcemy tylko przekazać nasze wartości. Mamy się za rycerzy świętej Wyobraźni. To drugi fałsz. Nie szukamy nikogo oprócz Lemów. Nie potrzeba nam innych pisarzy. Nie wiemy, co począć z innymi. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy. Chcemy znaleźć własny, wyidealizowany obraz; to mają być Lemowie doskonalsi od naszego, w innych spodziewamy się znowu znaleźć wizerunek naszej sentymentalnej młodości - jak powiedziałby Snaut.
Q pisze:Powiem tak... MMO (grywam w gry, ale jednak..), figurki designera Transformerów (choć jakieś tam Transformery gdzieś w chałupie mam..), struktura jeszcze bardziej eksperymentalna niż w "Linii oporu" - nie tego czekałem i - teoretycznie - łatwo by mi było sarkać i szydzić. Nie uczynię tego jednak, nie teraz przynajmniej. Poczekam, dam szansę, przeczytam, sprawdzę... A nuż w tym szaleństwie jest metoda?
Pół wieku temu tom recenzji nieistniejących książek też był eksperymentem. Zresztą Dukaj ma mieć esej w nowych "Książkach", więc postaram się luknąć, co tam pisze o ebookach.

Awatar użytkownika
Q
Nexus 6
Posty: 3142
Rejestracja: wt, 25 lis 2008 18:01

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Q »

Małgorzata pisze:Paradoksalnie nie ma znaczenia, czy ja jestem pewna. Liczy się, że Pirx jest tego pewny. :)))
Fakt. Pirx uważa się za anty- (choć na moje oko heroiczny do szpiku). Z Pirxem zaś nie będę dyskutować. Nie potrafię. Tak jak Gosse. ;-))
Ziuta pisze:Bartoszewski opowiadał, że Lem pewnie dostałby Nobla, gdyby spisał wspomnienia wojenne. Ukrywanie się na aryjskich papierach, wyciągnięcie rodziców z obozu przejściowego, pierwszego sowieta, drugiego sowieta, wyjazd do Polski, o wuju zabitym w pogromie Kieleckim i tak dalej. Ale Lem nigdy nie rozpowiadał się na te tematy w szerszym towarzystwie.
O tym, m.in. mówię. Swoją drogą: godna podziwu ta powściągliwość zwł. dziś w czasie gdy panuje moda na tabloidalny ekshibicjonizm.
Ziuta pisze:Do tego "późny Lem", ten od Okamgnień, felietonów to Odry i TP, piszący z pozycji mędrca, jest najsłabszy.
Bo i poniekąd sprzeniewierzający się swojej naturze. Mówił wszak wprost, że interesują Go skale nawet nie milion-, a miliardletnie. Tu zaś silił się na doraźność.

(No i wiek już nie ten... Choć, daj Chaosie Deterministyczny każdemu taki umysł na starość...)
Ziuta pisze:"Summa technologiae" - 1964 rok. Lem ma 43 lata. "Pokój na Ziemi", w którym Lem beletryzował swój futurologiczny apokryf o wypchnięciu wyścigu zbrojeń w kosmos - 1986. Lem ma 65 lat. Piętnaście lat po "Kongresie..." wciąż drzemie w nim futurolog.
Ok. "Pokojem..." (nawiasem: mało popularny, a uwielbiam) mnie przekonałeś.
Ziuta pisze:Te ostatnie zdania "Perfekcyjnej...", gdzie studnia kwantowa mówi Zamoyskiemu, co zrobi - determinizm jak ta lala.
Ok, tylko czy Zamoyski to zrobi? Wspomniane, że go to kusi, ale są i takie myśli Angeliki: "Na jaką właściwie on przyszłość gra: tę z Raportu Studni, czy przeciwko niej? ". Swoją drogą: czy dobrowolne wpisanie się w to co ponoć zdeterminowane to nadal determinizm? Czy stanie się, co stać się miało, czy raczej Zamoyski ew. podąży za przepowiednią, bo ona mu pasuje? I czy jeśli stanie się UI będzie zdeterminowany czymkolwiek?

(Bajdełej: sięgnąłem na koniec "Perfekcyjnej..." by szukać argumentacyjnej amunicji. Spodobał mi się tryumfalizm tej sceny, nawet gdy popkulturowo przerysowany, odświeżę sobie całość. To efekt naszej dyskusji :).)
Ziuta pisze:Zresztą ja nie mówię, że determinizm wyziera u Dukaja z każdego zdania. U Lema też znalazłoby się mnóstwo tekstów, w których nie ma nic o przypadku - a zgadzamy się jednak, że przypadek jest jednym z kluczowych motywów jego twórczości. Po prostu: gdyby zrobić oś determinizm-probabilizm, na który nanieść książki ich obu, zobaczylibyśmy silny wychył Dukaja w lewo, a Lema w prawo. I byłoby to na tyle wyraźne, że traktuję jako ważną różnicę.
Dla mnie - przyznaję - ta różnica jest mniej istotna, w obu wypadkach kwiatem lodu jesteśmy. Opozycją wyraźniejszą jest - powtórzę: dla mnie - raczej probabilizm-z-determinizmem kontra woluntaryzm.
Ziuta pisze:Ze skromności nie wypowiadamy tego głośno, ale myślimy sobie czasem, że jesteśmy wspaniali. Tymczasem, tymczasem to nie wszystko, a nasza gotowość okazuje się pozą. Wcale nie chcemy rozwijać fantastyki, chcemy tylko rozszerzyć starą. Jedne książki mają być wesołe jak "Dzienniki gwiazdowe", inne poważne jak "Solaris" albo groteskowe jak "Maska". Jesteśmy nostalgiczni, nowym pisarzom chcemy tylko przekazać nasze wartości. Mamy się za rycerzy świętej Wyobraźni. To drugi fałsz. Nie szukamy nikogo oprócz Lemów. Nie potrzeba nam innych pisarzy. Nie wiemy, co począć z innymi. Wystarczy ten jeden, a już się nim dławimy. Chcemy znaleźć własny, wyidealizowany obraz; to mają być Lemowie doskonalsi od naszego, w innych spodziewamy się znowu znaleźć wizerunek naszej sentymentalnej młodości - jak powiedziałby Snaut.
Snaut - jak to pijany - by przesadził ;-). Dukaj piszący dokładnie jak Lem, dzielący swą twórczość na te same, co Mistrz, działy? Nie, tego bym nie chciał, ani bym nie śmiał narzucać. Chodzi - po prostu - o podjęcie tego posłannictwa, nie naśladownictwo (więc kręcenie się w kółko). O pójście do przodu, nie w maliny ;). Ot, Lem był Komputer Ostateczny swoich czasów, niech więc teraz Dukaj idzie w górę Krzywej Progresu, miast stawać się deformantem ;-).
Ziuta pisze:Pół wieku temu tom recenzji nieistniejących książek też był eksperymentem. Zresztą Dukaj ma mieć esej w nowych "Książkach", więc postaram się luknąć, co tam pisze o ebookach.
Póki co znam ten tekst ze streszczeń (też sięgnąć planuję). To co znam nie przekonuje mnie (acz dowodzi, że... jest metoda). Niemniej dam "Starości..." szansę, niech sama się broni (lub pogrąża).

Jedno wszakoż zacytuję:

"Usiłuję tu nakłonić państwa do spojrzenia na literaturę nie jako na realizację tekstowo-papierowego estetyzmu, lecz na continuum narracji o różnym stopniu "literackości", od poezji i prozy aż do sztuk jeszcze nieistniejących, wyłaniających się na naszych oczach z chaosu nowych technologii i mediów. Samemu nadal przecież pozostając przywiązanym do najbardziej klasycznych form powieściowych."

Czy tego nie mówi Dukaj-futurolog?
forum miłośników serialu „Star Trek”, gdzie ludzi zdolnych do używania mózgu po prostu nie ma - Przewodas

Ziuta
Sepulka
Posty: 14
Rejestracja: pn, 16 lut 2015 16:00
Płeć: Mężczyzna

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Ziuta »

Q pisze:O tym, m.in. mówię. Swoją drogą: godna podziwu ta powściągliwość zwł. dziś w czasie gdy panuje moda na tabloidalny ekshibicjonizm
Tutaj Dukaj zdaje się iść tą samą drogą. A na pewno jest mu bliżej, niż do drogi Witkowskiego :D
Q pisze:odświeżę sobie całość. To efekt naszej dyskusji :).)
A ja sięgnąłem po Lód. To chyba znaczy, że warto rozmawiać :)
Q pisze:Póki co znam ten tekst ze streszczeń (też sięgnąć planuję).
Na razie tylko przejrzałem w Empiku. Kupię najprędzej pod koniec tygodnia.
Oprócz "literatury warstwowej" JD pisze sporo o young adult. I to chwali! — w przeciwieństwie do chociażby Wojtka Sedeńki, czy Fenrira (pisze tu chyba, nie?).
Zauważa, że współczesne Young Adulty to nie zaktualizowane wersje starych fabuł młodzieżowych (tu bym spróbował oponować, bo jednak pewne pokrewieństwo widzę), ale przeszczepienie na grunt literatury fabuł hollywoodzkich. Ponadto zmienił się target. Młodzieżówki nie definiują się już jako literatura przeznaczona dla młodego czytelnika, ale jako pewna konwencja fabularna — perspektywa młodego człowieka itd — którą coraz częściej czytają dorośli. Być może wkrce Young Adult doczeka się swojego Wielkiego Dzieła.

Na razie jednak pozwoliłem sobie cofnąć się odrobinę i wygrzebać coś takiego:
Q pisze:Lem uprawiał SF, można rzecz, w pozycji misjonarskiej ;), tj. cokolwiek pisał miało się odnosić do rzeczywistości, być diagnozą, pouczać, oczy otwierać, ostrzegać. Lem nie pozwalał sobie na "puste" fantazjowanie. Dukaj natomiast, dysponując porównywalnym do Lema zasobem wiedzy i przewagą najnowszych odkryć używa tego, na moje oko, cokolwiek jak postmodernista zastanych tradycji literackich, tj. bawi się tym, układa sobie jedną z możliwych układanek, bo da się. Nawet jeśli jest to układanka logiczna i na wysoki połysk.
Właściwie nie mam się jak przyczepić, bo rozchodzi się o uczucia. Dla Ciebie Dukaj zdradza SF, oddając się bujaniu w obłokach. Dla mnie nie.
Ale takiej "Cyberiada", być może najważniejszej prozie Lema, można zarzucić to samo, co Ty zarzucasz Dukajowi: postmodernistyczne układanka tradycji literackich? Jest. Logiczna i na wysoki połysk? A owszem. Amputowany profetyzm? No przecież nikt na poważnie nie powie, że sztuczna inteligencja zbuduje cywilizację kreskówkowego średniowiecza.
Q pisze:Chodzi - po prostu - o podjęcie tego posłannictwa, nie naśladownictwo (więc kręcenie się w kółko). O pójście do przodu, nie w maliny ;). Ot, Lem był Komputer Ostateczny swoich czasów, niech więc teraz Dukaj idzie w górę Krzywej Progresu, miast stawać się deformantem ;-).
Jesteś trochę jak Żydzi z ewangelii: oczekujesz, że mesjasz to będzie taki ktoś, jak patriarchowie, prorocy i królowie — tylko większy i silniejsi. Tamci rozstąpili morze — on pójdzie tą drogą i rozstąpi ocean. Tymczasem przyszedł ktoś inny.
Główne podobieństwo Lema i Dukaja jest takie, że są esencjonalnie nieporównywalni*

* wymyślone przez kolegę, podczas piątkowego picia piwa :D
Ostatnio zmieniony pn, 23 lut 2015 17:40 przez Ziuta, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Małgorzata »

Q pisze:
Ja pisze:Paradoksalnie nie ma znaczenia, czy ja jestem pewna. Liczy się, że Pirx jest tego pewny. :)))
Fakt. Pirx uważa się za anty- (choć na moje oko heroiczny do szpiku). Z Pirxem zaś nie będę dyskutować. Nie potrafię. Tak jak Gosse. ;-))
Nie, Q, Pirx nie jest heroiczny - nie myl heroizmu z postępowaniem według wartości moralnych, etyki i tym podobnymi. Z perspektywy literackiej (literaturoznawstwa, teorii literatury, historii literatury) Pirx jest porządnym człowiekiem, nie herosem. I na pewno właśnie o taką kreację postaci chodziło Lemowi => chciał pokazać, że normalny człowiek, nie jakiś "ibermensz", będzie kiedyś kosmos nie tyle zdobywał czy podbijał, co poznawał i niejako poznawczo "utylizował". :P
Q za Dukajem pisze:"Usiłuję tu nakłonić państwa do spojrzenia na literaturę nie jako na realizację tekstowo-papierowego estetyzmu, lecz na continuum narracji o różnym stopniu "literackości", od poezji i prozy aż do sztuk jeszcze nieistniejących, wyłaniających się na naszych oczach z chaosu nowych technologii i mediów.
Podkreślenie moje. To mniej więcej takie stwierdzenie, jak: "Niebo jest niebieskie". A przyjęcie założenia, że czytelnicy mogą (gremialnie) sprowadzać literaturę do "tekstowo-papierowego estetyzmu" mogło się chyba zrodzić tylko w wieży z kości słoniowej (paradoksalnie, jeżeli się mylę, to sama przyjmuję założenie o takim charakterze, ale jestem ecoistką, a Eco twierdzi, że czytamy w kontekście, czyli właśnie w dostępnym każdemu z nas indywidualnie continuum). :P
Chyba to właśnie mnie pozostawia obojętną wobec Dukaja => to tylko sztuczki, tutaj: erystyczne.
Q, jaka futurologia? Dukaj w powyższym fragmencie powiedział: "Jutro wzejdzie słońce". No, cholera, miejmy nadzieję, nie?! :P
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Q
Nexus 6
Posty: 3142
Rejestracja: wt, 25 lis 2008 18:01

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Q »

Ziuta pisze:Tutaj Dukaj zdaje się iść tą samą drogą.
Owszem. Swoją drogą: podobieństwo charakterów czy świadoma stylizacja?
Ziuta pisze:A na pewno jest mu bliżej, niż do drogi Witkowskiego :D
Czy afery Karpowicz - Dunin.
Ziuta pisze:
Q pisze:odświeżę sobie całość. To efekt naszej dyskusji :).)
A ja sięgnąłem po Lód. To chyba znaczy, że warto rozmawiać :)
Chyba w tym jednym zgodzimy się z Pospieszalskim ;-).
Ziuta pisze:Zauważa, że współczesne Young Adulty to nie zaktualizowane wersje starych fabuł młodzieżowych (tu bym spróbował oponować, bo jednak pewne pokrewieństwo widzę), ale przeszczepienie na grunt literatury fabuł hollywoodzkich.
Tylko czy to jest coś pozytywnego? Jakie te fabuły są - dobrze wiemy (powtarzalne, sztampą operujące, na banale jadące). Dukaj lubi popkulturową epickość z gier czy blockbusterów rodem (pewnie ma to związek z tym, że sam popkulturowo malarski być lubi), to może się cieszy. Dla mnie jest to więc zastępowanie starego schematu nowym - gorszym. Tyle, że rynkowo ma sens - powstają półprodukty gotowe - jeśli chwycą - do ekranizacji.
Ziuta pisze:Ponadto zmienił się target. Młodzieżówki nie definiują się już jako literatura przeznaczona dla młodego czytelnika, ale jako pewna konwencja fabularna — perspektywa młodego człowieka itd — którą coraz częściej czytają dorośli. Być może wkrce Young Adult doczeka się swojego Wielkiego Dzieła.
W to trochę wątpię. Konwencja... tego... nie ułatwia...
Ziuta pisze:Właściwie nie mam się jak przyczepić, bo rozchodzi się o uczucia. Dla Ciebie Dukaj zdradza SF, oddając się bujaniu w obłokach. Dla mnie nie.
Tzn. uważasz, że tworzy jednak SF (wiem, zaraz możemy utkwić na definicyjnych mieliznach), czy raczej widzisz to samo co ja, tylko Ci to nie przeszkadza?
Ziuta pisze:Ale takiej "Cyberiada", być może najważniejszej prozie Lema, można zarzucić to samo, co Ty zarzucasz Dukajowi: postmodernistyczne układanka tradycji literackich? Jest. Logiczna i na wysoki połysk? A owszem. Amputowany profetyzm? No przecież nikt na poważnie nie powie, że sztuczna inteligencja zbuduje cywilizację kreskówkowego średniowiecza.
Zgoda. Tylko u Lema to kreskówkowe średniowiecze jest trochę kpiną z baśniowości SF, zdaniem też sprawy ze swojej/jej niemocy, bo nie da się całkiem serio pisać o tak odległej przyszłości, ale jednocześnie profetyzm tam jest - poruszane kwestie naukowe, filozoficzne (filozofia na styku z technologia, nie oderwana, dodajmy) są całkiem poważne, mimo opakowania (pułapka Gargancjana, dajmy na to, to nie jest problem fikcyjny), choć zdarzają się i żarty prawie czyste ("Wielkie lanie", na przykład, ale i tam znajdzie coś gorzkiego o historii Nauki).
Ziuta pisze:Jesteś trochę jak Żydzi z ewangelii: oczekujesz, że mesjasz to będzie taki ktoś, jak patriarchowie, prorocy i królowie — tylko większy i silniejsi. Tamci rozstąpili morze — on pójdzie tą drogą i rozstąpi ocean. Tymczasem przyszedł ktoś inny.
<ton jasełkowego rabina> Aj waj! Gdyby Dukaj choć thochę na Mesjasza SF patrzył, to ja bym mu zahaz niski pokłon oddał! </ton jasełkowego rabina> ;-)
Ziuta pisze:Główne podobieństwo Lema i Dukaja jest takie, że są esencjonalnie nieporównywalni*

* wymyślone przez kolegę, podczas piątkowego picia piwa :D
Fajnie, że nasze dyskusje trafiają pod piwne strzechy ;-). Niemniej taka teza prosi się o trzeźwe uzasadnienie ;-).
Małgorzata pisze:Nie, Q, Pirx nie jest heroiczny - nie myl heroizmu z postępowaniem według wartości moralnych, etyki i tym podobnymi. Z perspektywy literackiej (literaturoznawstwa, teorii literatury, historii literatury) Pirx jest porządnym człowiekiem, nie herosem. I na pewno właśnie o taką kreację postaci chodziło Lemowi => chciał pokazać, że normalny człowiek, nie jakiś "ibermensz", będzie kiedyś kosmos nie tyle zdobywał czy podbijał, co poznawał i niejako poznawczo "utylizował". :P
Margot, w sensie literaturoznawczym to ja się zgadzam. Ale w sensie realnym to ja wierzę tylko w herosów typu porządny człowiek (na Ziemi nie ma większych, nie wiem jak na w układzie Procyona), ci heroiczni w znaczeniu, o którym mówisz, przerysowani są i sztuczni, plastikowi. Nawet w grze komputerowej GOD mode szybko się nudzi.
(To jest zresztą jeden z moich zarzutów do Dukaja - jego bohaterowie GOD mode włączony mają i jeszcze jakieś boostery. Można się nimi zafascynować, ale tak jak tymi z komiksów - na 5 minut i pól-serio.)
Małgorzata pisze:Chyba to właśnie mnie pozostawia obojętną wobec Dukaja => to tylko sztuczki, tutaj: erystyczne.
Q, jaka futurologia? Dukaj w powyższym fragmencie powiedział: "Jutro wzejdzie słońce". No, cholera, miejmy nadzieję, nie?! :P
No, dobra. Konstatacja banalna, ale jak pięknie lemowatą frazą wygłoszona, w jaki kontekst historyczny (ewolucja technologiczna itede.) banał biorąca. Mnie to ruszyło, choć tanie (znów przerost formy... itepe.) ;-).

ps. Tymczasem jednak od skojarzeń Lem-Dukaj nie uciekniemy:
http://schwitzsplinters.blogspot.com/20 ... tions.html
forum miłośników serialu „Star Trek”, gdzie ludzi zdolnych do używania mózgu po prostu nie ma - Przewodas

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Małgorzata »

Wtrącić muszę drobną uwagę w kwestii Pirxa: "antybohater" jest pojęciem z zakresu literaturoznawstwa, Q, dlatego nie ma sensu mieszać w to przekonań osobistych. No i nie każdy antybohater to automatycznie kreacja opozycyjna do Supermana (i innych kolesi w rajtuzach), to nie takie proste*bo Kilgore, Gump, K. czy choćby ten koleś od Keseya (z "Lotu nad kukułczym gniazdem") albo dziewczyna od Dicka (z "Człowieka z Wysokiego Zamku") świadczą, że ta opozycja ma inne aspekty też i pewnie coraz częściej.

A jeżeli chodzi o interpretację w odniesieniu do cytatu z Dukaja => Q, właśnie przyznałeś, że Dukaj jest dobrym naśladowcą i nie ma nic do powiedzenia poza powtarzaniem banałów... :P
Wiem, że uprościłam, jasne. Bo jestem prosty czytelnik z prostym programem odbioru.
Umówmy się: cytowany fragment nie spełnił warunków mojego programu - banał nie jest zaskakujący. :)))
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Q
Nexus 6
Posty: 3142
Rejestracja: wt, 25 lis 2008 18:01

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Q »

Małgorzata pisze:Wtrącić muszę drobną uwagę w kwestii Pirxa: "antybohater" jest pojęciem z zakresu literaturoznawstwa, Q, dlatego nie ma sensu mieszać w to przekonań osobistych. No i nie każdy antybohater to automatycznie kreacja opozycyjna do Supermana (i innych kolesi w rajtuzach), to nie takie proste*bo Kilgore, Gump, K. czy choćby ten koleś od Keseya (z "Lotu nad kukułczym gniazdem") albo dziewczyna od Dicka (z "Człowieka z Wysokiego Zamku") świadczą, że ta opozycja ma inne aspekty też i pewnie coraz częściej.
Kiedy ja tu nie gadam jako literaturoznawca, a prosty chłop, który tak tu sobie dywaguje...
Małgorzata pisze:A jeżeli chodzi o interpretację w odniesieniu do cytatu z Dukaja => Q, właśnie przyznałeś, że Dukaj jest dobrym naśladowcą i nie ma nic do powiedzenia poza powtarzaniem banałów... :P
Wiem, że uprościłam, jasne. Bo jestem prosty czytelnik z prostym programem odbioru.
Umówmy się: cytowany fragment nie spełnił warunków mojego programu - banał nie jest zaskakujący. :)))
No, ale przecież to Ziuta, sepulka nasza miła ;-) Dukaja broni, nie ja.

ps. Cofnę się jeszcze do:
Ziuta pisze:Ale takiej "Cyberiada", być może najważniejszej prozie Lema, można zarzucić to samo, co Ty zarzucasz Dukajowi: postmodernistyczne układanka tradycji literackich? Jest. Logiczna i na wysoki połysk? A owszem. Amputowany profetyzm? No przecież nikt na poważnie nie powie, że sztuczna inteligencja zbuduje cywilizację kreskówkowego średniowiecza.
bo mnie refleksja naszła...

Zwróćcie uwagę jak "Bajki robotów" (różnie ludzie gadają, ale dla mnie to "Cyberiady" integralna część) są epickie - i poetyckie zarazem:

"Wybrał tedy planetę, bardzo od wszystkich słońc oddaloną, z zamarzłego jej oceanu wysiekł góry lodowe i z nich, jak z kryształu górskiego, wyciosał Kryonidów.
Zwali się tak, bo tylko w przeraźliwym mrozie istnieć mogli i w pustce bezsłonecznej. Pobudowali też w niedługim czasie miasta i pałace lodowe, a że wszelkie ciepło groziło im zgubą, zorze polarne łapali do wielkich naczyń przejrzystych i nimi oświetlali swoje siedziby. Im kto był wśród nich możniejszy, tym więcej miał zórz polarnych, cytrynowych i srebrzystych, i żyli sobie szczęśliwie, a że się nie tylko w świetle, ale i w szlachetnych kamieniach kochali, słynęli ze swych klejnotów. Klejnoty te były z zamarzniętych gazów cięte i szlifowane. Barwiły im wieczną ich noc, w której, jak duchy uwięzione, płonęły wysmukłe zorze polarne, podobne do zaklętych mgławic w kłodach z kryształu. Niejeden zdobywca kosmiczny chciał posiąść te bogactwa, cała bowiem Kryonia była z największych dali widoczna, migocąc bokami jak klejnot, obracany z wolna na czarnym aksamicie. Przybywali więc awanturnicy na Kryonię, by szczęścia wojennego próbować. Przyleciał na nią elektrycerz Mosiężny, który stąpał, jakby dzwon dzwonił, ale zaledwie na lodach nogę postawił, stopiły się od gorąca i runął w otchłań lodowego oceanu, a wody zamknęły się nad nim i, jak owad w bursztynie, w górze lodowej na dnie mórz kryońskich po dzień ostatni spoczywa.
Nie odstraszył los Mosiężnego innych śmiałków. Przyleciał po nim elektrycerz żelazny, opiwszy się płynnym helem, aż mu w stalowym wnętrzu bulgotało, a szron, osiadający na pancerzu, uczynił go do kukły śniegowej podobnym. Ale szybując ku powierzchni planety rozpalił się od tarcia atmosferycznego, hel płynny wyparował z niego świszcząc, a on sam, świecąc czerwono, na skały lodowe upadł, które zaraz się otwarły. Wydobył się, parą buchając, podobny do gejzeru wrzącego, lecz wszystko, czego się tknął, stawało się białym obłokiem, z którego śnieg padał. Usiadł więc i czekał, aż ostygnie, a gdy już gwiazdki śniegowe przestały topnieć mu na pancernych naramiennikach, chciał wstać i ruszyć w bój, lecz smar stężał mu w stawach i nie mógł nawet grzbietu wyprostować. Do dzisiaj tak siedzi, a śnieg padający uczynił go białą górą, z której tylko ostrze hełmu wystaje. Nazywają tę górę żelazną, a w oczodołach jej lśni wzrok zamarznięty.
Posłyszał o losie poprzedników trzeci elektrycerz, Kwarcowy, którego w dzień nie widać było inaczej jak soczewkę polerowaną, a w nocy jak odbicie gwiazd. Nie obawiał się, że mu olej w członkach stężeje, bo go nie miał, ani że lodowe kry pod nogami mu pękną, mógł bowiem zimnym stawać się, jak chciał. Jednego musiał unikać, to jest myślenia uporczywego, od niego bowiem rozgrzewał mu się kwarcowy mózg i to mogło go zgubić.
Ale postanowił sobie bezmyślnością żywot uratować i zwycięstwo nad Kryonidami osiągnąć. Przyleciał na planetę, a taki był długą podróżą przez wieczną noc galaktyczną zmrożony, że meteory żelazne, które się o jego pierś w locie ocierały, trzaskały na kawałki dzwoniąc jak szkło.
Osiadł na białych śniegach Kryonii, pod jej niebem czarnym jak garnek pełny gwiazd i, podobny do lustra przejrzystego, chciał się zastanowić, co ma począć dalej, ale już śnieg wokół niego sczerniał i począł parować."


"Trzej elektrycerze"

"Zjawili się wnet tłumnie śmiałkowie różnego pokroju.
Byli wśród nich i elektrycerze znamienici, i wydrwigrosze-oszuści, astrozłodzieje, gwiazdołowcy. Przybył na zamek Strzeżysław Megawat, szermierz-oscylator przesławny, o takim sprzężeniu zwrotnym zawrotnym, że nikt nie mógł mu pola dotrzymać w pojedynkę, przybywały scalone hufce z krain najdalszych, jak dwaj Automacieje, nadążnicy w stu bitwach wypróbowani, jak Protezy, konstrukcjonista sławny, który inaczej jak w dwu iskrochłonach, jednym czarnym, drugim srebrnym, nie chadzał, przyjechał Arbitron Kosmozofowicz z prakryształów zbudowany, postury przepięknie strzelistej, i Palibaba intelektryk, który na czterdziestu robosłach w osiemdziesięciu skrzyniach przywiózł starą maszynę cyfrową, od myślenia pordzewiałą, lecz potężną pomyślunkiem. Przybyli trzej mężowie z rodu Selektrytów, Diody, Triody i Heptody, którzy w głowach mieli taką próżnię doskonałą, że myślenie ich czarne było jak noc bezgwiezdna. Przybył Perpetuan, cały w zbroi lejdejskiej, z kolektorem w trzystu walkach wręcz zaśniedziałym, Matrycy Perforat, który dnia nie spędził, aby kogoś nie pocałkować, ten przywiózł na dwór wraz z sobą cyberowca niezwyciężonego, którego zwał Prądasem. Zjechali się wszyscy, a gdy dwór był już pełny, przytoczyła się pod jego progi baryłka, z niej zaś na kształt kropel rtęciowych wyciekł Erg Samowzbudnik, który dowolne mógł przybierać kształty.
Poucztowali bohaterowie, rozjaśniwszy sale zamkowe, że marmur stropów prześwietlił się różowo jak obłok o zachodzie, i wyruszyli, każdy inną drogą, aby bladawca szukać, wyzwać go na bój śmiertelny i odzyskać kluczyk, a wraz z nim posiąść królewnę i tron Boludarowy. Pierwszy, Strzeżysław Megawat, poleciał na Koldeję, gdzie żyje plemię Galaretów, bo zamyślał tam języka dostać.
Nurkował też w ich mazi, ciosami szpady zdalnie sterowanej drogę sobie otwierając, lecz nic nie zwojował, bo gdy nadmiernie się rozpalił, chłodzenie w nim prysło i znalazł szermierz niezrównany grób wśród obcych, a dzielne jego katody maź nieczysta Galaretów pochłonęła na wieki.
Dwaj Automacieje-nadążnicy dostali się do kraju Radomantów, którzy z gazów świetlistych wznoszą budowle, parając się promieniotwórczością, a takimi są skąpcami, że co wieczór liczą wszystkie atomy swojej planety; źle przyjęli kutwy Radomantowie Automaciejów, ukazali im bowiem otchłań pełną onyksów, miedzianki, cytrynów i spineli, a kiedy się elektrycerze na klejnoty złakomili, ukamienowali ich, obruszywszy z wysokości lawinę szlachetnych kamieni; gdy zaś ta szła, jasność zażegła okolicę jak przy upadku stubarwnych komet. Byli bowiem Radomantowie tajnym przymierzem połączeni z bladawcami, o czym nikt nie wiedział.
Trzeci, Protezy Konstrukcjonista, dotarł, po długiej podróży przez mrok śródgwiezdny, aż do kraju Algonków. Tam kamienne nawałnice meteorów chodzą; w ich mur niepożyty wbił się korab Protezego i ze strzaskanymi stery dryfował po głębinach, a gdy zbliżał się do dalekich słońc, nieszczęsnemu śmiałkowi światła po omacku błądziły po oczach. Czwarty, Arbitron Kosmozofowicz, więcej miał zrazu szczęścia. Przebiegł Cieśninę Andromedzką, przebył cztery wiry spiralne Gończych, za nimi zaś dostał się w próżnię spokojną, przychylną świetlnej żegludze, i sam jak promień ścigły na ster napierał i płomienistym warkoczem ślad swój znacząc, dobił do brzegów planety Maestrycji, gdzie wśród głazów meteorytowych ujrzał rozbity wrak korabia, którym Protezy był wyruszył. Pochował korpus Konstrukcjonisty, potężny, lśniący i zimny jak za życia, pod zwałem bazaltowym, lecz zdjął zeń oba iskrochłony, srebrny i czarny, aby mu za tarcze służyły, i ruszył przed siebie.
Dzika i górska była Maestrycja, kamienne lawiny po niej grzmiały lub srebrne zielsko piorunów w chmurach, nad przepaściami. Rycerz zaszedł w kraj wąwozów i tam Palindromici napadli go w jarze malachitowym, zielonym. Piorunami siekli go z góry, a on odbijał je iskrochłonnym puklerzem, aż wulkan przesunęli, krater mu do grzbietu przystawili i plunęli ogniem, narychtowawszy.
I padł rycerz i lawa kipiąca weszła w jego czaszkę, z której wypłynęło całe srebro. Piąty, Palibaba-intelektryk, donikąd nie wyruszał, tylko zatrzymawszy się tuż za granicami królestwa Boludarowego, robosły puścił na pastwiska gwiazdowe, a sam maszynę łączył, nastrajał, programował i biegał nad jej osiemdziesięcioma skrzyniami, a gdy się prądem nasyciły, że spęczniała rozumem, zaczął stawiać jej ścisłym sposobem obmyślone pytania: gdzie mieszka bladawiec? jak znaleźć do niego drogę? jak go z mańki zażyć? jak usidlić, aby kluczyk oddał? Gdy odpowiedzi padały niewyraźne i wymijające, uniósłszy się gniewem, ćwiczył maszynę, aż miedzią rozgrzaną zaczęła cuchnąć, i póty bił ją i okładał, wołając: - Gadaj mi tu zaraz prawdę, przeklęta, stara maszyno cyfrowa! - aż stopiły się jej złącza i pociekła z nich łzami srebrnymi cyna, z hukiem pękły przegrzane rury i został nad wyżarzonym gruchotem wściekły i z kijem w ręku.
Jak niepyszny musiał wracać do domu. Nową maszynę obstalował, ale nie ujrzał jej wcześniej, aż za czterysta lat.
Szósta była wyprawa Selektrytów. Diody, Triody i Heptody inaczej sobie poczynali. Mieli zapasy nieprzebrane trytu, litu i deuteru i zamyślali sforsować wybuchami ciężkiego wodoru wszystkie drogi wiodące w krainę bladawców. Nie wiadomo było jednak, gdzie tych dróg początek. Chcieli pytać Ognionogich, ale ci się przed nimi w złotych murach swej stolicy zamknęli i płomieniami wierzgali; bitni selektryci szturmowali, deuteru ani trytu nie żałując, aż piekło otwierających się wnętrz atomowych niebu w gwiazdy zazierało. Mury grodu lśniły jak złoto, lecz w ogniu ukazywały prawdziwą swą naturę, bo obracały się w żółte chmury siarkowego dymu, z pirytów-iskrzyków bowiem je wzniesiono. Tam Diody poległ, przez Ognionogich stratowany, i rozum prysnął mu, jak bukiet barwnych kryształów pancerz osypując. W grobowcu z czarnego oliwinu go pochowali i pociągnęli dalej, w granice królestwa Osmalatyckiego, gdzie gwiazdobójca, król Astrocydes, panował. Ten miał skarbiec pełen jąder ogniowych, białym karłom wyłupionych, a tak ciężkich, że tylko straszna siła magnesów pałacowych je trzymała, aby się na wylot, w głąb planety, nie urwały. Kto na jego grunt wstąpił, nie mógł ręką ani nogą poruszyć, bo przeogromne ciążenie skuwało lepiej od śrub i łańcuchów. Ciężką mieli z nim przeprawę Triody i Heptody, Astrocydes bowiem, ujrzawszy ich pod bastionami zamku, wytaczał jednego po drugim białego karła i puszczał im ogniem ziejące clelska w twarze. Pokonali go wszakże, a on im wyjawił, którędy do bladawców droga, czym omamił ich, bo sam jej nie znał, chciał tylko pozbyć się strasznych wojowników. Weszli tedy w czarne jądro mroków, gdzie Triodego ustrzelił ktoś z garłacza antymaterią, może któryś z myśliwych- Kybernosów, a może był to samopał, zastawiony na hezogoniastą kometę. Dosyć, że Triody znikł, ledwo "Awruk!!" krzyknąć zdołał, słowo ulubione, zawołanie bitewne rodu. Heptody zaś dążył uparcie dalej, ale i jego czekał kres gorzki. Dostał się jego korab między dwa wiry grawitacji, Bachrydą i Scyntylią zwane; Bachryda czas przyspiesza, Scyntis zaś go spowalnia i jest między nimi strefa zastoju, w której chwile ani wstecz, ani naprzód nie płyną. Zamarł tam żywcem Heptody i trwa, wraz z niezliczonymi fregatami i galeonami innych astroficerów, piratów i drążymroków, nie starzejąc się wcale, w ciszy i przeokrutnej nudzie, której na imię Wieczność.
Gdy tak skończył się pochód trzech Selektrytów, Perpetuan, cybergrabia Bałamski, który jako siódmy miał ruszyć, długo nie wyruszał. Długo się elektrycerz ów sposobił na wojnę, przypasowując sobie coraz ostrzejsze konduktory, coraz raźliwsze iskrownice, miotacze i spychacze; pełen rozwagi, zamyślał iść na czele wiernej drużyny. ściągali pod jego sztandary konkwistadorzy, wiele też przyszło bezrobotów, co, innego nie mając zajęcia, wojaczką pragnęły się parać. Uformował z nich Perpetuan galaktyczną jazdę grzeczną, a to ciężką, pancerną, którą ślusarią nazywają, i kilka lekkich oddziałów, w których służyli druzgoni. Na myśl jednak, że ma oto iść i żywota dokonać w nieznanych krajach, że w byle kałuży w rdzę obróci się ze szczętem, żelazne golenie ugięły się pod nim, zdjął go żal straszliwy i wrócił zaraz do domu, ze wstydu i żałości roniąc łzy topazowe, albowiem był to pan możny, o duszy klejnotów pełnej.
Przedostatni zaś, Matrycy Perforat, rozumnie wziął się do rzeczy. Słyszał on o kraju Pygmeliantów, karzełków robocich, które stąd swój ród wiodą, że się ich konstruktorowi grafion pośliznął na rysownicy, przez co z matrycownicy wszyscy co do jednego garbatymi pokurczami wyszli, ale się przerób nie kalkulował i tak już zostało. Te karły, jak inni skarby, wiedzę zbierają, stąd ich łowcami zwą Absolutu.
Mądrość ich zasadza się na tym, że są kolekcjonerami wiedzy, a nie użytkownikami; do nich wyruszył Perforat, nie sposobem zbrojnym, lecz na galeonach, których pokłady gięły się od wspaniałych darów; zamierzał wkupić się w łaski strojami, kapiącymi od pozytronów, siekanymi neutronowym deszczem, wiózł im atomy złota, wielkie jak cztery pięscie, i butle, chełboczące od najrzadszych jonosfer. Ale wzgardzili Pygmelianci nawet próżnią szlachetną, falami haftowaną w przepyszne widma astralne; darmo im też w gniewie Prądasem swoim groził, że na nich elektryczącego poszczuje. Dali mu w końcu przewodnika, ale ów był miriadorękim wijunem i wszystkie kierunki naraz zawsze pokazywał.
Przepędził go Perforat i puścił Prądasa tropem bladawców, ale się pokazało, że mylny był trop, chadzała bowiem tamtędy wapniowa kometa, prostodusznemu zaś Prądasowi wapń się pomieszał z wapieniem, który jest składnikiem głównym bladawcowego kośćca. Stąd błąd.
Długo wałęsał się Perforat wśród słońc coraz ciemniejszych, bo trafił w bardzo starą okolicę Kosmosu.
Szedł przez amfilady olbrzymów purpurowych, aż ujrzał, jak się jego korab wraz z orszakiem gwiazd milczącym w zwierciadle spiralnym odbija, w lustrze srebrnoskórym; zdziwił się i na wszelki wypadek wziął do ręki gasidło Supernowych, które kupił od Pygmeliantów, by się od zbytniej spieki na Drodze Mlecznej uchronić; nie wiedział, na co patrzy, a to był węzeł przestrzeni, jej silnia najspoistsza, nawet tamecznym Monoasterzystom nie znana; tyle o niej powiadają, że kto do niej doszedł, już nie wróci. Do dziś nie wiadomo, co stało się z Matrycym w owym gwiezdnym młynie; wierny jego Prądas sam do domu przygnał, z cicha wyjąc na próżnię, a jego szafirowe ślepia takim strachem nabiegły, że nikt nie mógł spojrzeć w nie bez drżenia. Korabia wszakże ani gasideł, ani Matrycego nikt już odtąd nie widział."


"Jak Erg Samowzbudnik Bladawca pokonał"

Otóż...
Primo: uświadomiłem sobie, że chciałbym zobaczyć ekranizację "Bajek robotów", acz nie wiem czy dałoby się zachować humorystyczną lekkość i filozoficzną głębię na tyle, by rzecz - przez nie uskrzydlana - nie osunęła się w odmęty kiczu. I czy dałoby się z sensem udosłownić Mistrzowe opisy (jak - choćby - atomy wielkie jak pięści przedstawić?)... Z możliwych technik wolałbym artystyczną, acz względnie realistyczną, animację (nie przebieranki w stylu japońskich bajek tokusatsu czy holyłódzkie cyfrowe cudaw oczojebnym kręcone tempie), bo takie rzeczy chyba tylko animacja (może Oshii? może Bagiński?) odda.
Secundo zaś: ma(sz) rację, Ziuta w tym właśnie malowaniu słowem, w budowaniu scjentyficzno-baśniowych pejzaży, które na ekranie by się chciało zobaczyć (choć się zarazem wie, ze ekran byłby niezdolny wszystko to godnie zwizualizować) najbliżej bodaj Lemowi do Dukaja (i vice wersja ;-) ). Wspomnijmy - do kompletu - "Aguerre w świcie", bo tam też malarsko, najbardziej chyba w całym dukajowym dorobku:

"Quinceyowiec klęka, przyciskając twarz do podłogi; prawe oko ginie w dywanie, spogląda na zwłoki lewym. Wielki zegar z żelaza, mahoniu i kryształu wybija w kącie pokoju dwudziestą siódmą. Lady Amiel na odgłos pierwszego uderzenia kryształowego serca upuszcza kielich z fioletowym spieré; zaraz jednak wino i odłamki szkła unoszą się z podłogi i wracają do nieposłusznej dłoni: to wchodzi Scilla. Błyskawicznie robi się też ciemniej. Albedo skóry xenotyka nie przekracza procenta. Scilla jest w białej koszuli i białych spodniach; boso. Nie ma włosów. Czarne stopy toną w dywanie. Spogląda na plecy quinceyowca i klęczącemu plączą się myśli; podnosi się i mówi:
– Piękne.
– Proszę?
– Mord.
Lady Amiel odstawia zawrócony z czasu kielich i nalewa sobie do nowego. Wygląda przez okno, by nie patrzeć na ciało męża. Za miastem, na północnym horyzoncie, pod pierścieniem, trzeszczą poziome, czerwone błyskawice.
– Mijamy Śmierć Tataux – mamrocze w przestrzeń.
Karmin kilometrowych piorunów odbija się w jej źrenicach krwawymi niteczkami. Zamyka oczy. Oddycha, oddycha, oddycha. Boże. Co ja teraz zrobię. W Iluzjonie już się pewnie gotuje. Gabriel, niech cię szlag, na co ci był ten de Quincey. Kręci jej się w głowie, opiera się o barek. Kreist, jaka pustka. Mięśnie brzucha drżą w nie kończących się skurczach.
Nagle bardzo ciężka, musi się teraz opierać obiema rękami, odstawia więc kielich.
To wszedł Aguerre.
– Gritz.
– Gritz, frei.
Podchodzi do niej.
– Meigaud, Carla, naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Nie miałem pojęcia. Ogłoszę vendettę.
– Nie trzeba.
– Chcę. Jiis. – Obejmuje ją, ściska za ramię. – Nie rozumiem.
Lady Amiel czuje, jak zapada się w ciało xenotyka. Stampa Primusa OHX zaburza gradienty grawitacji. Wdowa uwalnia się, z wysiłkiem unosi głowę i spogląda w twarz Aguerre. Maska współczucia. Z podocznych wybroczyn przebija ohydny fiolet gleju. Wolałaby już Aguerre tak jednolicie czarnego, jak Scilla, przynajmniej nie byłoby widać t e g o. Oni czasami pocą się glejem i maź pozostaje na przedmiotach i osobach, które dotykali.
Aguerre kręci głową.
– Cokolwiek. Tylko powiedz.
Lady Amiel chyba nawet nie słyszy. Wykonuje błędny ruch dłonią.
– Muszę usiąść – mamrocze.
Wbiega krzesło. Aguerre wyciąga rękę i mebel wpada mu w nią, zakręcając w locie.
– Proszę.
Kobieta siada.
Okno otwiera się na oścież; zimne powietrze nieziemskiej nocy wpada do środka, wprawiając w drżenie płomienie świec, mierzwiąc białe włosy wdowy, szeleszcząc papierami na regale. Porusza się także rękaw szaty lorda Amiel.
Scilla obchodzi jego zwłoki, bezgłośnie. Tam, gdzie spogląda, momentalnie robi się jaśniej; gdy wpatruje się dłużej w poderżnięte gardło mężczyzny na fotelu, rana rozjarza się do białości, wręcz kaleczącej oczy.
Quinceyowiec stoi w bezruchu. Patrzy; ucztuje. Na wysokości jego łokcia obraca się w powietrzu korona kurzu, spleciona w małym residuum oktomorficznym. Quinceyowiec czyni w zamyśleniu pół kroku w bok i syczy z bólu, gdy ręka trafia w mikrowęzeł 4D.
– Znam go? – pyta wdowa przez ramię, ocucona odgłosem cierpienia.
– Aguerre – głowa w Iluzjonie – odpowiada:
– Chyba nie. Pokazać?
– Dziękuję. Nie trzeba.
– Ucieka.
– Tak.
Aguerre ogląda się na Scillę. Scilla Miaso OHX, numer 16 według sierpniowych notowań Łużnego, 356.7 oct., dwadzieścia dwa lata bezsenności; pies Aguerre. W takich sytuacjach słowa między nimi nie są potrzebne, ani w Glinie, ani w GRI. Pół spojrzenia, drżenie stampy, żyła gleju, to wystarcza. Scilla kiwa głową, zakręca na pięcie, mija zgarbioną lady Amiel i wyskakuje przez okno z siedemdziesiątego piętra. Noc połyka czarno-białą postać bezdźwięcznie.
i kobieta wydaje z siebie pierwszy krzyk rozpaczy; na razie jeszcze bardziej szept, westchnienie – ale tak uwalnia się dusza.
Aguerre podnosi wzrok na quinceyowca. Spojrzenie xenotyka czują nawet nieprzytomni; teraz quinceyowiec wzdryga się pod nim, ogląda nerwowo i wychodzi.
Minuta ciszy. Zwłoki stygną. Nocny wiatr. Kobieta w rozpaczy. Zapach gleju.
Aguerre czyta w iluzyjnej bibliotece konstytucję zabitego. Konstytucja w punkcie piątym cytuje pełny tekst Deklaracji Londyńskiej, włącznie z ortodoksyjną Zasadą Arté. Aguerre pyta bibliotekarza o indeks i ten wskazuje mu przypisy. Egzekucja Zasady wymaga ustalenia estetycznego statusu zabójstwa. Ponieważ Zasada zgadza się co do smutnego faktu, iż obiektywne piękno, choć istnieje, nie może zostać orzeczone po tej stronie śmierci – przybędzie tu dwunastu quinceyowców i oni wydadzą sąd. Informacja już pomknęła glejowodami, autotestament Gabriela się wykonuje.
Czyli morderca może jednak jeszcze podpaść pod lokalną jurysdykcję.
Aguerre, masując kark i barki wdowy, otwiera drzwi do Scilli i wchodzi przez Stróża do jego głowy.
– Złap mi tego artystę – myśli mu.
W Glinie, dwa pokoje dalej, nadal trwa bal z okazji piątej rocznicy zakupu planety, płynie muzyka i soczysty śmiech, ludzi oraz xenotyków.

Scilla Miaso wyskakuje przez okno, nogawki i bufoniaste rękawy furkoczą w chłodnym powietrzu, biel rozedrgana ponad sprawność ludzkiego oka, gdy tak spada w morderczym pędzie, siedemdziesiąte, sześćdziesiąte, pięćdziesiąte piętro, błyskawicznie ciemnieją i jaśnieją mijane w locie gargulce, płaskorzeźby, wielokolorowe okna, płaszczyzny lśniącego żywokrystu zazębiające się na ścianie Aguerre Tower w Penrose’owe mozaiki.
W okolicy czterdziestej kondygnacji xenotyk zaciska przestrzeń nad głową, szybko przesuwając punkt zapaści wzwyż i wzmacniając węzeł, aż studnia grawitacyjna zakleszczona zostaje dwieście metrów ponad ziemią, w środku ulicznego kanionu między Aguerre Tower a Zamkiem Zakonu. Z początku studnia musi być głęboka, by wyhamować upadek Scilli: zanim Miaso się zatrzymuje, a potem wznosi do lokalnego pseudo-Lagrange’a (osiemdziesiąte drugie piętro) – od Wieży i Zamku odpada kilka słabszych fragmentów zewnętrznych dekoracji, z narożnego tarasu Zamku wyrwane zostają też cztery wielkie sztandary OHX, gigantyczne płachty złego fioletu z nakreślonymi na każdej z nich trzema srebrnymi literami – spadają w węzeł, oplatają się wokół niego, długie drzewca wystają z kłębowiska pod dzikimi kątami, jedno się łamie… Kolczaste fioletowe słońce nad głową xenotyka.
Scilla, zawieszony w punkcie nieważkości, przygląda się Aguerre City; astygmatycznie, bo zarazem w Glinie i w Iluzjonie. W Glinie miasto błyszczy blaskiem podwójnie odbitym – jest noc (zawsze jest noc), słońce pod horyzontem, lecz złotoniebieski pierścień planety dostarcza wystarczająco dużo światła, by żywokrystna metropolia jaśniała na tle starego, wulkanicznego płaskowyżu, niczym diament na żużlu. Diament jest sześcioboczny, przy czym fasety przednia i tylna (należy bowiem orientować go na płaszczyźnie) są nieproporcjonalnie wydłużone przez identyczne odbicia transferowanej dzielnicy. Aktualnie transferuje się Dystrykt Handlowy, rosną przed miastem szpiczaste Trojaczki Goose’a, jeszcze nie upadłe po przeciwnej jego stronie; a już lśnią kryształowym żywokrystem w awangardzie Aguerre City, przez Dzielnicą Kabalistów. Ponieważ centrum oraz osie miasta nieustannie się przesuwają – i to w różnych kierunkach, jako że zmienny jest kierunek przemieszczenia się metropolii – wzór jej ulic z konieczności posiada strukturę fraktalową, zawsze z paroma ogniskami, do których dojdziesz z każdego punktu, stosując się do jednego i tego samego algorytmu wędrówki. Ognisko, najbliższe geometrycznemu środkowi Miasta Chaosu, zwą Wielkim Atraktorem. Aguerre Tower i Zamek OHX zostały przekopiowane ponad dwa tygodnie temu i Scilla, wisząc tak między nimi i patrząc ku frontowi metropolii, ma przed sobą cztery atraktory, osiemdziesiąt procent Aguerre City, a dalej – czarną równinę pociętą płytkimi wąwozami, wschód pierścienia, ogromną kopułę gwiazd, nawet po stronie dnia nigdy do końca nie blaknących.
W Aguerre mieszka zaledwie czterysta tysięcy ludzi; zważywszy na porę, nie należałoby się spodziewać wielkiego ruchu, lecz jako że trwa święto – dachy i tarasy, powietrzne kawiarnie i dancingi są zapełnione. Pogrążone w niemal pełnym mroku chodniki naziemne służą wyłącznie bezludnemu transportowi automatycznemu, w tym nieustającej żywokrystnej perystaltyce wędrownego miasta, a że zgodnie z zarządzeniem burmistrza zabroniony jest ponad AC transport powietrzny – wróciła tu do łask zapomniana sztuka spaceru; Aguerre City jest wystarczająco małe. Od swych narodzin poddane konwencji architektury trójwymiarowej – gdzie żaden z kierunków nie jest dyskryminowany z uwagi na wektor grawitacji i niedoskonałość technologii materiałowych – miasto wykształciło tradycję podróży po ścieżkach łączących dowolne dwa punkty znajdujące się pod jego dyfuzyjną półsferą powietrzną. Węższe i szersze ścieżki z najszybszego, czarnego, wysokoenergetycznego żywokrystu rosną pomiędzy budynkami ze średnią prędkością 3 km/h; jeszcze szybciej kruszą się potem do piezoelektrycznej sadzy. Fazę aktywności miasta można osądzić po jednym rzucie oka: jak gęsta jest sieć dróg powietrznych. Dłuższe spojrzenie pozwala na precyzyjniejszą ocenę: punkty zagęszczeń, zbiegów opadających i wznoszących się alejek, wskazują – niczym w strukturze zmarzliny, w schemacie polimeru – centra krystalizacji, miejsca, gdzie najmocniej bije puls miasta. Teraz nie ma wątpliwości, iż uwaga metropolii skupia się na Aguerre Tower: żywokrystny ziggurat otacza ciasna rozgwiazda czarnych wstęg, niektóre jeszcze rosną, niektóre już się rozpadają, i to przeważnie poczynając od końców odleglejszych od wieży – to znak, iż wciąż więcej gości przybywa, niż opuszcza komnaty planetodzierżcy. Sieć owa jest w tej okolicy tak gęsta, że należy uznać za cud, iż nagłe wybicie przez Miaso grawitacyjnej dziury nie naruszyło konstrukcji żadnej z alejek. Jedną ma pod sobą, jedną po lewej, jedną na poziomie fioletowego słońca – ta prowadzi od Strażnicy, najwyższego budynku miasta, opadając ku balkonowi sześćdziesiątego drugiego piętra Aguerre Tower (jeszcze doń nie dorosła). Mężczyzna w białym garniturze i kobieta w granatowej sukni z odsłoniętymi piersiami przystanęli na niej, oparli się o poręcz, spoglądają na Scillę; kobieta unosi ku niemu w niemym toaście asymetryczny kielich-konchę. Miaso ich ignoruje – jest już w Iluzjonie.
W Iluzjonie/Open/Aguerre00 panuje tłok czterokrotnie większy. Na obchody rocznicy przybyło ponad milion gości, głównie z Ziemi, lecz także nieproporcjonalnie wiele z kolonii. Zaproszeni są bowiem w większości (w ten czy inny sposób) powiązani z ICEO lub wręcz z OHX. Teraz tłoczą się na widokowych instalacjach miasta, kaskadowych tarasach, żywokrystnych dróżkach powietrznych, glinnych i iluzyjnych. Dla gości iluzyjnych lewitujący xenotyk stanowi większą atrakcję: troje stojących na alejce za parą w wieczorowych strojach wskazuje Scillę palcami, kobieta z kielichem tłumaczy im coś przez ramię. Miaso nie zwraca na to uwagi, jest już w Iluzjonie/Open/Aguerre00/Personal/Track07. Ściągnięte przez Stróża nagranie sprzed kilkunastu minut nakłada się na obraz czasu rzeczywistego. Morderca wyskakuje przez okno z Aguerre Tower – ale nie jest xenotykiem i sztuka Rzeźby czasoprzestrzeni jest mu obca, więc i jego strategia inna: wyskoczył, obrócił się w locie, przywarł do ściany, wisi na palcach. Miaso przygląda mu się z uwagą. Mężczyzna jest wysoki, szczupły, ma długie ręce i długie nogi, czarne włosy splecione w warkocz; twarzy nie widać, przyciśnięta do muru. Jasnoszary garnitur marszczy się i zwija – na kolanach, na ramionach, w pasie. Morderca szybko strąca ze stóp skórzane mokasyny – lecą w przepaść. Nogi wyszukują punkty podparcia. Nie ma skarpet i teraz widać, co się dzieje z jego palcami: wydłużają się, wykrzywiają, grubieją. Scilla mierzy tempo metamorfozy: rząd sekund. Tak brutalna RNAdycja wymaga gęstej sieci nanowodów energochłonnych na poziomie komórkowym, potężnych zapasów szybkich analogów ATP… Zabójca musi być ciężko znanocyborgizowany.
Budzi się w Scilli nagłe pragnienie: złapię tego artystę dla Aguerre.
– To Kameleon – odpowiada swemu suwerenowi.
Kameleon, metamorficzny asasyn, zakończył już optymalizację fenotypu (genotyp optymalizuje błyskawicznie) i teraz schodzi po elewacji wieży w tempie kondygnacji na sekundę. Miaso przesuwa sobie spektrum odbieranych fal elektromagnetycznych w lewo: widzi pozostawianą przez Kameleona smugę ciepłego powietrza, gorączkę jego ciała. Temperatura organizmu asasyna utrzymuje się tuż pod progiem denaturacji białka.
Na pięćdziesiątym drugim piętrze Kameleon skręca ku balkonowi, odwraca się i skacze w przepaść – znajdowała się tam żywokrystna ścieżka, której teraz już nie ma. Miaso wywołuje ją w Iluzjonie. Kameleon biegnie po niej stałym rytmem niezmordowanego sprintera, na ciągłym długu tlenowym, w biegu od nowa się RNAdytując, błękitny termowarkocz za nim.
Oczywiście, gdyby Scilla chciał prześledzić poczynania mordercy lorda Amiel w skali czasowej 1:1, nigdy by go nie dopadł – zawsze o ten kwadrans w tyle. Toteż przyspiesza projekcję do 1:4, 1:10, 1:20. Dojdzie go w minutę. Miaso odpala NavigatoraXG i rozpoczyna się pościg – Pies i Kameleon w Mieście Chaosu, pod zimnymi gwiazdami.
Raz, dwa, trzy; co krok, to nowa rzeźba czasoprzestrzeni. To już są szybkości i precyzje niedosiężne dla nagich umysłów, nawet jeśli xenogenetycznych; milisekundy, milimetry, ugięcia pola grawitacyjnego co do 0.00001 g – a i tak niechlujne i pospieszne w porównaniu z Rzeźbą wielkoskalową, chlebem codziennym bezsennych. Tutaj to zaiste spacerek. Raz, dwa, trzy; co krok, to kilkadziesiąt metrów, po wysokich łukach, między plątaniną czarnych ścieżek, przez zawieszony w nocnym powietrzu tłum, glinny i iluzyjny, przez światła, muzykę i śmiech, w furkocie białej tkaniny, w obłoku cienia, zawsze spadając, zawsze "w dół", ku kolejnemu węzłowi, też zaraz się rozwiązującemu – i tak od studni do studni, czarny Pies w siedmiomilowych butach. A gdzie spojrzy, tam ogień, a gdzie przejdzie – po niewidzialnych mostach nocy, setkę metrów nad ziemią – tam nagle wszystko nieważkie: mijani zbyt blisko glinni goście łapią się poręczy, kolorowe trunki uciekają z poruszonych przez nich naczyń, ich ubiory marszczą się w przeciwnych zamierzonym kierunkach. Raz, dwa, trzy; za duchem Kamelona przez kolorowe Aguerre City. Dopada go na placu Wielkiego Atraktora.
I bynajmniej żadnych tu bojów, żadnych zmagań efektownych, pompatycznego mano a mano. Kameleon jest w stanie wyRNAdytować sobie gruczoły produkujące najzłośliwsze zarazy, jady ultratoksyczne, nie musi dotknąć, by zabić; lecz Scilla to przecież xenotyk, glej w jego żyłach, glej w jego genach: by zabić, nie musi nawet znajdować się na tej samej planecie.
Odpala ze wszczepki jedną z wersji Cage’a, szybkie makro NavigatoraXG. Kamelon przecina właśnie rondo, przeskakuje powolne gąsienice transportowego żywokrystu – i po kolejnym skoku po prostu zawisa w powietrzu. NavigatorXG odpowiednio zmniejsza moc zafiksowanego przez Cage’a węzła, który zniwelował pęd mężczyzny, i teraz znajduje się on w punkcie zerowego bilansu grawitacyjnego, subtelna Rzeźba dookolna więzi go w ciasnym bąblu nieważkości. Z tej klatki nie ma ucieczki: nawet nagły odrzut go nie uratuje, NavigatorXG natychmiast zoptymalizuje Rzeźbę, wszelki ruch będzie ruchem pozornym.
Miaso opuszcza Iluzjon i spada na bezludny Wielki Atraktor Gliny. Zatrzymuje się kilkanaście metrów od Kameleona, trochę wyżej od pochwyconego. Asasyn obrócił się w powietrzu, spogląda na czarnoskórego xenotyka wielkimi oczyma barwy miodu. On na Scillę, a Scilla patrzy na Kameleona – powoli rośnie dookoła zabójcy aureola złotego blasku. Kameleon dyszy głośno przez wpółotwarte usta, gęsta ślina ścieka mu na brodę. Nie opuszcza wzroku. Wydawałoby się, że powinni sobie coś teraz powiedzieć, wytłumaczyć, zapytać, przekląć; ale żaden nie mówi nic.
Scilla przechyla głowę. Klatka zaczyna się wznosić. Zabójca podciąga kolana pod brodę, kuli się do pozycji fetalnej. Miaso przeczuwa jakąś potężną RNAdycję, lecz nie jest w stanie jej zapobiec – więc tylko gotuje makro sejfu atmosferycznego, ClosedCircuit.
Szybują w ciszy.
Pół minuty później, gdy zbliżają się ponad AC do Zamku, Kameleon płonie już w podczerwieni błękitną żagwią. Gdy zaś lądują na górnym tarasie, ów sekretny nowotwór dociera do jego skóry i martwy asasyn na oczach Scilli Miaso rozpada się, rozpływa w kupę gorącego djenajowego błota."


Tylko u Dukaja to jednocześnie bardziej*bo bez humorystycznej lekkości, z nadętą popkulturową powagą i mniej *bo bardziej popkulturowo właśnie, bardziej w ramach zabawy dla zabawy serio. (I mniej jest to bajka, a bardziej mydło ze sfer wyższych*w sumie też forma bajki, jeno mniej szlachetna w zelaznym sosie.)
forum miłośników serialu „Star Trek”, gdzie ludzi zdolnych do używania mózgu po prostu nie ma - Przewodas

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Małgorzata »

Ale zapytałeś o termin literaturoznawczy, a potem go zinterpretowałeś niezgodnie, Q, wymagało to zatem korekty.

Ty nie bronisz Dukaja, a ja go nie atakuję. Ale wrzuciłeś taką ładną uwagę, która prosiła się o redukcję do absurdu... No, NMSP. :)))
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Q
Nexus 6
Posty: 3142
Rejestracja: wt, 25 lis 2008 18:01

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Q »

Odpowiadając kolejno na kolejno na kolejne akapity...

Kiedy pytałem nie pytałem o to jako o zwrot literaturoznawczy, tylko jako o słówko użyte w potocznym dialogu (tj. nie wiedziałem, że w danym momencie wychodzi z Ciebie literaturoznawca ;-) ), ale przecie nie będę się o to kłócił.

Ładną uwagę zasię wrzuciłem cokolwiek prześmiewczo, wiec użyłaś jej zgodnie z moją intencją ;-). Czyli wszystko w porządku. Ba: w ocenie Dukaja chyba się nawet zasadniczo zgadzamy, tylko ja milej to artykułuję, bo młodzieńczy mam sentyment... ;-)
forum miłośników serialu „Star Trek”, gdzie ludzi zdolnych do używania mózgu po prostu nie ma - Przewodas

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Małgorzata »

Ach, bo ten "antybohater" nigdy mi nie wystąpił potocznie, zawsze jako termin literacki, stąd ten odruch (osatnimi laty bardziej od beltrystyki pociągają mnie opracowania - musi jakaś starcza demencja mnie dopada). Ty i Ziuta sięgacie do analiz, więc mnie natchnęliście przy okazji. To wina tej dyskusji, ona jest literaturoznawcza. :)))

Ha! I cieszę się, ze sztuczka erystyczna tak ładnie wyszła => te przegięte są najfajniejsze. :P
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Q
Nexus 6
Posty: 3142
Rejestracja: wt, 25 lis 2008 18:01

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Q »

Małgorzata pisze:Ach, bo ten "antybohater" nigdy mi nie wystąpił potocznie
Mnie za to często, bo się z lubością nurzałem ongiś w popkulturze. I zawsze to były jakieś szemrane typki typu ;-) Kane'a, Elrica, Deadpoola czy Lobo, w ostateczności czasem zbyt szybkiego w użyciu szponów Wolverine'a. Pirxa bym nie chciał oglądać w tym towarzystwie... ;-)
Małgorzata pisze:Ty i Ziuta sięgacie do analiz, więc mnie natchnęliście przy okazji. To wina tej dyskusji, ona jest literaturoznawcza. :)))
Fakt, sam se nawarzyłem. Zatem do dna... ;-)
Małgorzata pisze:Ha! I cieszę się, ze sztuczka erystyczna tak ładnie wyszła => te przegięte są najfajniejsze. :P
Sztuczka, sztuczką, ale swoją drogą faktycznie coś w tym jest, ze Dukajowi sporo jestem w stanie wybaczyć (w zakresie czerpania z samego dna popkulturowego kiczu) ze względu na lemowską urodę frazy. On ma - poniekąd - duży talent, pakuje jakieś brednie*ostrość tonu, to - rzecz jasna - stylizacja "na Lema" rodem z fantasy, komiksów, gier czy operowego mydła*miłośnik seriali w końcu zgoła, a potem opakowuje je pięknie w lemowski styl i Lema godną naukę, tak, że mi smakują. Podobne zjawisko jak z Zelaznym, w sumie.

(Ba, bliski jestem tezy, że Dukaj to jest jakaś wspólna wielokrotność z Lema i Rogera. Ino - obawiam się - najmniejsza... Mniejsza - wbrew prawidłom matematyki - od, co najmniej, jednego z argumentów.)
forum miłośników serialu „Star Trek”, gdzie ludzi zdolnych do używania mózgu po prostu nie ma - Przewodas

Ziuta
Sepulka
Posty: 14
Rejestracja: pn, 16 lut 2015 16:00
Płeć: Mężczyzna

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Ziuta »

Q pisze:Dukajowi sporo jestem w stanie wybaczyć (...) ze względu na lemowską urodę frazy
A widziałeś, jak Dukaj pisał Lemem w "Oku potwora"?
Dukaj pisze:Obracam się bokiem do wektora, sprawdzam reflektorem drogę przede mną. Już blisko, kilka sekund. Lecz zanim opadnę na urwaną kratownicę pokładu i dam nura w ciasny korytarz ofiar modlitewnych i kosmo-artu, jeszcze w ostatnim długim spojrzeniu na geologiczne konwulsje Astromancera - nie mogłem go sobie odmówić - widzę tam, o jedną przełęcz od krateru czerwonego oka, pomiędzy młynami pamięci ferromagnetycznych, wynoszony wtem na jęzorze lśniącej blachy, opleciony i przefastrygowany setką drutów iskrzących, w koronie płonących lamp próżniowych i rozkrojony wpół imbriuminiową instalacją vacuum-artu, widzę pomarańczowy skafander Radiowca, skafander i sztywne ciało w nim. Stłuczone soczewki jego okularów, szron tlenu na wąsach. Astromancer rozkwita wokół umarłego spiralnymi kielichami anten, niezmordowani stal-majstrowie dobudowują w pośpiechu arabeskowe architektury dzikiej logiki, czarne mleko gotuje się od piorunowych ogni, kable w kolorowych izolacjach serpentynują niczym grzywa wynurzającej się Meduzy, ach, wszystko to jest niewymownie, euforycznie piękne. Uciekłem.
W ogóle to fajne opowiadanie (powieść?), które spróbować przeczytać pod kątem ralacji Dukaj-Lem. I w celu znalezienia miejsca, w którym (ku świętemu oburzeniu literackich ciotek) pierwszy mówi drugiemu "tu się rozstajemy".
Q pisze:w zakresie czerpania z samego dna popkulturowego kiczu
A Lem nie czerpał? A Terminus? Rozprawa? Dzienniki Gwiazdowe i reszta cyklu o Tichym, pełne slapstikowego humoru i kabaretowych wiców? A pastiszowanie kryminału w Śledztwie (to było jeszcze przed nobilitacją gatunku przez krytykę, przynajmniej w Polsce)? W ogóle sam fakt pisania kosmicznego science fiction (wtedy: komiksowej awantury dla max piętnastolatków)?
Wiem, że na starość Lem się tego wstydził (podobnie jak Mrożek), myśląc pewnie, że rakiety zamknęły mu drzwi do Wielkiej Filozofii. Ale nie wypierajmy, że tego nie było.

Małgorzata pisze:No i Dukaj nie ma jednak poczucia humoru...
Też tak myślałem. Aż czytam ten "Lód" — i humor tam jest. Bardzo dużo humoru. Właśnie mam przed oczami takie coś:
Dukaj pisze:Oto jest krzywda! Oto jest męka, którą tylko Rosjanin pojąć może! Nie cierpienie Ijobowe, nie cierpienie niezasłużonego upadku - ale na odwrót, Anty-Ijob: cierpienie niezasłużonego wywyższenia! Gaspadin Jerosławski! Czy pan, czy pan, czy - a polej, bratku! - pan tego myślą nie ujmiesz, widzę, pan na warjata patrzysz. A przecie ból to nieporównany: Ijob każdy zawsze jest w swej krzywdzie szlachetny i uświęcony , bo cóż większą zasługę wobec nieba daje niż pokorne znoszenie nieszczęść niezawinionych, cóż z życia doczesnego z większą pewnością w życie wieczne przeprowadzi? - podczas gdy Przeciw-Ijob potępion jest w swej męce i nie masz dla niego zbawienia: co luksus, co szczęście, co trjumf i satysfakcja nad bliźnim, to większy ból sumienia i głębiej rana w duszę krwawiąca. Wytrzymać tego nie mogłem
Ja płakałem ze śmiechu, bo przecudna parodia literatury rosyjskiej z jej przefilozofowaniem (śledź, wódka, i dawaj, do rana musimy rozstrzygnąć istnienie Boga).
W ogóle dukajowe poczucie humoru jest bardzo literackie. W przeciwieństwie do lemowego, kreskówkowego. Polowanie na kurdla to jakieś looney tunes.


Wiecie? Wy chyba po prostu jesteście jak taki klasycysta, co dożył XIX wieku (o co nietrudno; już Wielki Rymon zauważył, że ludzie oświecenia byli nader żywotni) i ma pretensje do romantyków, że owszem, zdolni z nich poeci, ale po co piszą ballady o bajaniach gminu (Mickiewicz), czy jakieś postmodernizmy (Słowacki, Krasiński). A mogliby napisać tysiąc pierwszy wiersz o sadzeniu grochu...

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Małgorzata »

O, nienienie, tak łatwo nie możesz klasyfikować, Ziuto.
Powiedziałam, że twórczość Dukaja powinna się bronić sama, zatem nie wrzucaj mnie do worka z tymi, co marudzą, że "drzewiej inaczej bywało".
To ja twierdzę, że porównywanie Dukaja z Lemem obniża wartość twórczości Dukaja - z założenia.
Nic nie poradzę, że w perspektywie tego, co już przeczytałam, utwory Dukaja są dla mnie jednorazowe - ja Dukaja porównuję ze sporą liczbą dzieł różnych. Zgodnie z jego zachętą (sic!), aby literaturę traktować jako continuum narracji.

Niestety, powtórzę, nie chce mi się czytać po raz drugi żadnego z tekstów Dukaja*jak dotąd wszystko, co napisał Dukaj, przegrywa z moim lenistwem, ale nie uprzedzam się, czekam na nowy utwór, więc nie podejmuję się dyskusji na poziomie analitycznym. Nic z tego.

Zacytowany przez Ciebie fragment "Lodu" nie rozśmieszył mnie, choć nawiązania widzę, co oczywiste (ten kontekst, o którym mówił Eco, jakżeby inaczej) i rozpoznanie przyniosło mi satysfakcję (lubię nawiązania, świadczą dobrze o autorze - gra z odbiorcą ma wartość dla mnie). Ale poczucie humoru? Bo autor puszcza oko do czytelnika? E... Ja mam atrofię poczucia humoru, jak widać.
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Q
Nexus 6
Posty: 3142
Rejestracja: wt, 25 lis 2008 18:01

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Q »

Ziuta pisze:A widziałeś, jak Dukaj pisał Lemem w "Oku potwora"?
Tak. I prawdę mówiąc nie przekonało mnie to. Wolałem "Katedrę", "Serce Mroku" czy nawet "Perfekcyjną...", także w zakresie lemopodobności, bo tam nawiązywanie do Lema wychodziło jakby samo przez się. W "Oku...", mam wrażenie, było wysilone*co, jednorazowo, mogę potraktować jako hołd dla Poprzednika; na dłuższą metę uznałbym za to naśladowanie starego, którego obaj nie chcemy i dopiróż się nad tym pastwił - wiem, zaraz dojdziesz do wniosku, że dogodzić mi nie sposób ;-).
Ziuta pisze:W ogóle to fajne opowiadanie (powieść?), które spróbować przeczytać pod kątem ralacji Dukaj-Lem. I w celu znalezienia miejsca, w którym (ku świętemu oburzeniu literackich ciotek) pierwszy mówi drugiemu "tu się rozstajemy".
Faktem jest, że proza Dukaja to jest często dyskusja z różnymi fantastycznymi konwencjami (co akurat łączy go z Lemem, o czym za chwilę), ale w "Oku..." akurat bardziej widziałem hołd/pastisz niż dyskusję...
Ziuta pisze:A Lem nie czerpał? A Terminus? Rozprawa? Dzienniki Gwiazdowe i reszta cyklu o Tichym, pełne slapstikowego humoru i kabaretowych wiców? A pastiszowanie kryminału w Śledztwie (to było jeszcze przed nobilitacją gatunku przez krytykę, przynajmniej w Polsce)?
Jest pewna różnica... Zgoda, Lem czerpał nawet do dna (dosłownie i w przenośni), ale potem rozgrywał po swojemu - albo pokazując, że to co inni autorzy obrócili w sztampę da się rozegrać sensowniej, mądrzej, głębiej; albo wyszydzając. Wybierał zresztą z tego dna SFowego tematy warte, by je z dna podnieść. Dukaj, mam wrażenie, ma do tych konwencji stosunek czołobitniejszy, nie stawia się ponad nimi, ulega im (czasem dalece). Nie wiem na ile to czyni z prywatnych gustów (jak mówię: mam wrażenie, ze w popkulturze jawnie rozkochany*podczas gdy Lem raz nią gardził naprawdę, raz na wzgardę się silił), na ile w ramach filozofii deterministycznej (nie trza wierzgać przeciw ościeniowi), o której wzmiankowałeś...

Kryminał, zaś, to zawsze była jednak rozrywka dla gentlemanów - Poe, Conan Doyle, Chandler... To zawsze miało klasę.
Ziuta pisze:W ogóle sam fakt pisania kosmicznego science fiction (wtedy: komiksowej awantury dla max piętnastolatków)?
Wiem, że na starość Lem się tego wstydził (podobnie jak Mrożek), myśląc pewnie, że rakiety zamknęły mu drzwi do Wielkiej Filozofii. Ale nie wypierajmy, że tego nie było.
I tak, i nie. SF to była awantura dla piętnastolatków (bo Verne z "Niezwykłymi podróżami", bo cały nurt gernsbackowski w USA), ale nawet w najpokraczniejszym wydaniu niosła - co Lem uczciwie jej przyznawał, z wykonania szydząc - potencjał dyskusji na tzw. Wielkie Tematy. W dodatku była wówczas b. na czasie, bo rodziły się Program Kosmiczny (zwłaszcza), energetyka atomowa, genetyka, itp. O grach, czy komiksach, do których Dukaj pije już tego nie powiesz, one niosą - co najwyżej - pewną estetykę, która najwidoczniej Dukajowi odpowiada (ja też ją, po prawdzie, zresztą, lubię, tyle, że nie ceniąc...).
Ziuta pisze:Wiecie? Wy chyba po prostu jesteście jak taki klasycysta, co dożył XIX wieku (o co nietrudno; już Wielki Rymon zauważył, że ludzie oświecenia byli nader żywotni) i ma pretensje do romantyków, że owszem, zdolni z nich poeci, ale po co piszą ballady o bajaniach gminu (Mickiewicz), czy jakieś postmodernizmy (Słowacki, Krasiński). A mogliby napisać tysiąc pierwszy wiersz o sadzeniu grochu...
Cóż... Coś w tym jest, że bliżej mi do linii ideowej klasycyzm-pozytywizm-klasyczna SF, niż tej drugiej, co fantazjowanie dla fantazjowania ceni... (Gdybym chciał się zabawić, w sposób jaki Margo mi docenia, bym prowokacyjnie napisał, że co nam właściwie ten romantyzm przyniósł: falę samobójstw na Zachodzie, a hurrapatriotyzm i religijne dziwactwa u nas, do tego wybuch egotycznego narcyzmu ;-) ;-) ;-), ale napiszę raczej, tematu się trzymając, że Dukaj kojarzy mi się - gdy w kontekście Lema występuje - z tą anegdotyczną, samokrytyczną uwagą Tuwima: "„ja to mam taki talent, że mógłbym pisać wiersze jak Mickiewicz, jak Słowacki, tylko bieda jest jedna: ja nie mam nic do powiedzenia", choć może aż tak nisko bym go nie ocenił...)
forum miłośników serialu „Star Trek”, gdzie ludzi zdolnych do używania mózgu po prostu nie ma - Przewodas

Awatar użytkownika
Q
Nexus 6
Posty: 3142
Rejestracja: wt, 25 lis 2008 18:01

Już tak nie Dukaj.

Post autor: Q »

Nie jestem ja jednak takim wrogiem i hejterem J.D. jak by się komu zdało ;-). Ostatnio np. gdy czytałem taki tekst powracały mi w pamięci określone zdania/sceny z "Irrehaare" (zwł. z rozdziałów - czy jak to zwać - "Śmierć w Irrehaare" i "Miłość w Irrehaare").
Owszem, Dukaj nie był tu pierwszy, wielu już zwracało uwagę na wirtualną przemoc w grach i jej realne implikacje, ale był pierwszym, który motyw ów przetworzył literacko z tak zadowalającym efektem (choć dodać trzeba, że pisząc akurat o seksualnym obliczu owej przemocy - mimo, iż napomknął nawet o fantomatycznych mordach na tle pedofilnym - bardzo był powściągliwy).
forum miłośników serialu „Star Trek”, gdzie ludzi zdolnych do używania mózgu po prostu nie ma - Przewodas

ODPOWIEDZ