Muzykoterapia

Moderator: RedAktorzy

Zablokowany
Awatar użytkownika
Urlean
Fargi
Posty: 325
Rejestracja: śr, 09 kwie 2008 18:15

Muzykoterapia

Post autor: Urlean »

Bilet



Muzykoterapia

Owego ranka Klaudiusza obudziły dziwne dźwięki. Niby muzyka, ale jakaś taka nieprzyjemna. Zupełnie jakby ktoś puścił disco polo w zwolnionym tempie i dołożył do tego smętny dziewczęcy śpiew. I co to za język? Mózg Klaudiusza zaczął wertować zasoby pamięci, kojarzył słowa, próbując zidentyfikować narzecze, jakim posługiwała się wokalistka.
Komm und rette mich...
Niemiecki. Klaudiusz warknął i poderwał się z łóżka. Przypomniał sobie, że już wcześniej miał wątpliwą przyjemność słyszeć tę piosenkę. Pamiętał też, że mimo mylącego wyglądu, posiadaczem tego okropnego głosu był osobnik płci męskiej. A nazwa zespołu przywodziła Klaudiuszowi na myśl pensjonat w Japonii, ale nie był w stanie powiedzieć dokładnie.
Założył klapki i wyszedł na korytarz. Gdyby nie paskudne rzępolenie i zawodzenie dobiegające z głośników, przysiągłby, że akademik wymarł. Doszedł do końca korytarza, otworzył drzwi balkonowe i zaraz zamknął je szybko z powrotem. Na zewnątrz, ta pożal się Boże muzyka była jeszcze głośniejsza. Przemógł się jednak i wyjrzał przez balkon. Po chodnikach, w rytm smętnej muzyki, równie smętnym krokiem przemieszczał się powoli tłum studentów. Kierował się w stronę uczelni. Znowu zaspałem, pomyślał Klaudiusz.
Wrócił do pokoju, spojrzał na zegarek. Faktycznie, było już po ósmej. Alojzik znowu go nie obudził. Złorzecząc pod nosem na współlokatora, Klaudiusz wziął szybki prysznic, ubrał się i zbiegł po schodach na dół.
– Cześć, Klaudiusz – powitała go z uśmiechem Garbata Kryśka, która chyba już zamieszkała na portierni, bo widywał ją za każdym razem, gdy wchodził, albo wychodził z akademika.
– Dobry, pani Krysiu – przywitał się i zostawił klucze od pokoju.
– Ale kał puścili, nie? – zagadnęła jeszcze Kryśka.
– No, już mnie głowa rozbolała od tego.
Portierka parsknęła śmiechem.
– Bo ty taki wrażliwy jesteś. Ja robiłam przez dwa lata na dyskotece na wsi, to się uodporniłam. Żebyś słyszał co tam puszczali.
– Wolę sobie nawet nie wyobrażać. Muszę lecieć. I tak już jestem spóźniony.
– No to pa.
Dobiegł do drzwi, pomacał się po kieszeniach i wyczuł w nich pustkę. Wrócił się.
– Zostawiłem fajki na górze – powiedział do portierki. – Poczęstuje pani?
– Jasne – odparła Kryśka i podała Klaudiuszowi dwa papierosy i zapałki.
Chłopak włożył jednego papierosa do ust, drugiego za ucho, po czym oddał zapałki.
– Nie trzeba, pani Krysiu – powiedział z uśmiechem. – Odpalę fajerbolem.
– Ciągle zapominam.
Ale Klaudiusz był już na zewnątrz. Wskazujący palec jeszcze trochę dymił, ale najważniejsze było to, że w płucach gościła już zbawienna nikotyna i kochane substancje smoliste. O pozostałych składnikach Klaudiusz zazwyczaj nie myślał. Urok poranka zakłócała jedynie ta paskudna, tfu! na psa urok, muzyka.
W momencie, gdy Klaudiusz zszedł ze schodów i postawił stopę na chodniku, przebój niemieckiego zespołu się skończył. Na nieszczęście po ułamku sekundy rozpoczął się kolejny. Tym razem w nieco szybszym tempie i pochód młodzieży z zaczesanymi na czoło, zasłaniającymi niemal całe twarze, krzywo obciętymi grzywkami, przyspieszył kroku. Klaudiusz nie był w stanie zidentyfikować wykonawcy utworu, ale tym razem był to na pewno dziewczęcy głos. A nawet dwa. Niemalże identyczne, ale z odrobiną wysiłku dało się je odróżnić. Słowa śpiewane były w ojczystym języku. Klaudiusz nigdy nie mógł uwierzyć, że rodacy mogą wykonywać tak okropną muzykę.
Zaciągnął się, wzruszył ramionami i ruszył za tłumem w stronę uczelni. Kiedy zaczął przyglądać się maszerującym ze spuszczonymi głowami, ze zgrozą odkrył, że zna wielu z nich. Oczywiście teraz byli niemal nie do poznania, ale to przecież ci sami ludzie. Punkowcy, metalowcy, ba, nawet hiphopowcy, z którymi nieraz zdarzyło mu się palić magiczne zioła za winklem budynku wydziału, szli jak setki identycznie wyglądających przedstawicieli nowego gatunku zbuntowanej młodzieży. Kalka zachodu, pomyślał, przypomniawszy sobie wakacje w Londynie. Tylko skąd ta nagła metamorfoza? I przeciwko czemu ten bunt, skoro wyraźnie zmierzają w stronę uczelni?
Naraz na Klaudiusza padła zgroza, bo wypatrzył w tłumie idących równo z innymi, Feliksa i Lucjana. Mimo iż wyglądali jak reszta, krzywo ścięte grzywki, posępne miny i obciachowe ciuchy, i tak ich poznał. Byli jego najlepszymi kumplami, rozpoznałby ich nawet w ciemnej piwnicy, i gdyby mieli na głowach papierowe torby.
– Eee! Muły! – krzyknął do nich.
Lucjan nawet nie zareagował. Feliks obejrzał się tylko i zmierzył Klaudiusza pogardliwym spojrzeniem niezasłoniętego przez grzywkę oka.
– Nie jesteśmy żadne emuły, tylko Dzieci Emu – powiedział.
Strusie? Zdziwił się Klaudiusz i przeraził na myśl, że ta przemiana może zajść aż tak daleko. Szukał jeszcze przez chwilę w tłumie kogoś normalnego. Kogoś, kto tak jak on sam nie byłby w stanie tej zbiorowej hipnozy. Cóż innego to mogłoby być? Klaudiusz nie wyczuwał żadnego zaklęcia, nie było oparów mocy, unoszących się w powietrzu słów z pradawnego języka, nic. Ale coś musiało być tego przyczyną. Cały wydział nie mógł nagle tak diametralnie zmienić wyglądu, a już na pewno nie gustu muzycznego.
– Klaudiusz!
Usłyszał jak ktoś woła jego imię. Znał ten głos. Odwrócił się w stronę, z której dobiegał. Dostrzegł tam Alojzika, biegnącego od strony Biedronki. Współlokator Klaudiusza dziwnie lubił ten sklep. Niestety za Alojzikiem biegła chmara strusiowych dzieci i po krótkiej chwili go dogoniła. Kilka dziewczyn pomachało przez chwilę grzebieniami, inni wyciągnęli jakieś spraye i zaczęli rozpylać je nad głową biednego Alojzika. W efekcie ten uroczy blondasek zmienił się w posępnego bruneta z włosami opadającymi na oczy i ubranego w przyciasną koszulkę z dziwnym emblematem: ni to pentagram, ni to serce.
– Motyla noga – zaklął szpetnie Klaudiusz. – To jest gorsze niż atak zombich w zeszły wtorek.
– Żebyś wiedział – odezwał się ktoś za jego plecami.
Klaudiusz obejrzał się i zobaczył niewysokiego chłopaka w okrągłych okularach i błyskawicą namalowaną markerem na czole. Mógł mieć nie więcej niż dwanaście lat.
– A ty co tu robisz gówniarzu? – zapytał uprzejmie Klaudiusz.
– Jak to co? – odparł tamten. – Ja tu studiuję.
– Nie za mały jesteś? Powinieneś być chyba w gimnazjum, jak na moje oko.
– E, gimnazjum to skończyłem w dwa miesiące. Potem szybko liceum, medycynę, a od października wziąłem się za drugi kierunek i wylądowałem tutaj.
Oczy Klaudiusza omal nie wyskoczyły z orbit, czuł także, że szczęką zamiata trotuar.
– Ale tutaj – ciągnął gówniarz – zamierzam zabawić na dłużej. Wiesz, moja ciotka z Anglii pisze takie książki o czarodziejach i bardzo mi się to spodobało. Jak się dowiedziałem, że mamy u nas szkołę magii to od razu wiedziałem, że to jest to, co chcę robić w życiu.
– To nie jest szkoła magii – oburzył się Klaudiusz. – Magia jest w bajkach. My się tu uczymy jak posługiwać się mocą płynącą z otaczającego nas świata.
– Ależ to jest szkoła magii – upierał się gówniarz. – Wydział Magii Stosowanej, tak się przecież nazywa, co nie?
– To jeszcze komunistyczne nazewnictwo, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Gówniarz spuścił głowę i wyraźnie spochmurniał.
– No dobra – powiedział Klaudiusz – jak ci na imię?
– Heniek – odpowiedział chłopak. – Na podwórku wołają na mnie Patelnia.
Na podwórku, pomyślał Klaudiusz. Gdzie on się uchował?
Poszli we dwójkę w stronę uczelni. Wymijali dzieci strusia idące w smętnym tempie nowego przeboju pewnego skandynawskiego zespołu. Kiedy przekroczyli bramę wydziału spostrzegli, że zmiany zaszły nie tylko w wyglądzie i zachowaniu studentów. Wydział nosił teraz imię Toli z Bolka i Lolka, a nie jak uprzednio marszałka Piłsudskiego. Wszędzie wisiały plakaty przedstawiające podobiznę profesora Wierzbińskiego – z którym Klaudiusz był od początku studiów na wojennej ścieżce – i informujące, iż został on nowym dziekanem.
– No to teraz już jasne – powiedział Klaudiusz. – Już wiadomo, co tutaj nie gra.
– Co? – zapytał Heniek.
– Łysa pała Wierzbińskiego. – Klaudiusz wskazał ręką na plakat. – On to wszystko zrobił. Nie wiem jak, ale to na pewno jego sprawka.
– Pan profesor i taka muzyka? Hm, wygląda mi raczej na fana Paderewskiego. – Heniek przyglądał się uważnie zdjęciu na plakacie.
– Pozory mylą. Chodź, przekonasz się.
Kiedy próbowali wejść do budynku uczelni drogę zagrodził im Adam profesor Wierzbiński we własnej, łysej osobie. Roześmiał się szyderczo.
– I co Malinowski? Skończyła się twoja kariera studenta. Wreszcie się ciebie pozbyłem. I to legalnie.
– Nie wiem, co to za cyrk – powiedział Klaudiusz – ale przepraszam, ale nie mam teraz czasu. Mam ćwiczenia z doktor Chudzińską.
– Nie masz, Malinowski. Właśnie oficjalnie, jako nowy dziekan, skreśliłem cię z listy studentów.
– Nie ma pan prawa – krzyknął Klaudiusz.
– Malinowski – powiedział spokojnie Wierzbiński – mnie obowiązuje tylko jedno prawo: prawo ciążenia. Ale nad tym też pracuję.
– A co ze mną? – wtrącił Heniek Patelnia.
– Wracaj do gimnazjum. Nie potrzebujemy tu żadnych geniuszy. Tylko normalni studenci będą się uczyć na moim wydziale.
– Tacy jak ci? – zapytał Klaudiusz.
– Właśnie. Zdyscyplinowani, posłuszni. A jak będą podskakiwać, to postawię im dwóję, a oni z rozpaczy podetną sobie żyły. Takie są moje Dzieci Emu.
– Jak pan to zrobił?
Wierzbiński roześmiał się.
– To było dziecinnie proste – powiedział. – Wirus wyhodowany ze wszy z włosów Toli, rozpylany z głośników wraz z moimi ulubionymi piosenkami. Taka muzykoterapia. Ciebie, Malinowski, oczywiście wirus miał nie ruszać. Nie masz tu miejsca.
– A ja? – wtrącił Patelnia.
– Do gimnazjum, gówniarzu! – ryknął Wierzbiński.
Zatrzasnął im drzwi przed nosem. Przed uczelnią nie było już nikogo. Jak nigdy.
Klaudiusz usiadł na schodach. Heniek drapał się po głowie. Obaj próbowali coś wymyślić. Musieli wrócić na listę studentów. Ale najpierw należało znaleźć sposób na likwidację wirusa. Po chwili jednak wyszło dwóch ochroniarzy i obaj chłopcy zostali wyrzuceni poza teren uczelni.
– Wymyśl coś – warknął Klaudiusz.
– Ale dlaczego ja? – zdziwił się Heniek.
– Miałeś być genialnym dzieckiem, nie? No to rzucaj pomysł.
– Poczekaj – powiedział Heniek. – Chyba coś mam. Jeśli przyczyną całego tego zamieszania jest jakiś wirus, to wszystko co musimy zrobić, to wyhodować antywirusa i rozpylić go wraz z jakąś normalną muzyką. Najlepiej po jednej piosence z każdego gatunku. I wtedy wszystko wróci do normy. Jestem genialny!
– Przestań podskakiwać, panie genialny i powiedz lepiej jak wyhodujemy tego antywirusa?
– Tak jak Wierzbiński wyhodował swojego: ze wszy z włosów Toli.
– Ale z tego co wiem, Tola jest teraz z zespołem na trasie w Japonii.
– A ty skąd wiesz takie rzeczy? – zapytał Heniek podejrzliwie.
– Coś mi się rzuciło w oczy na internecie – odparł zmieszany Klaudiusz.
– Tak czy siak, nieważne gdzie jest Tola. Ważne gdzie są jej wszy. A tak się składa, że jedna z dziewczyn z mojego akademika jest jej fanką i ma kosmyk włosów Toli, który wyrwała jej na koncercie. Na pewno znajdzie się tam przynajmniej jedna wesz.
– No to lecimy.
Pobiegli do akademika. Klaudiusz jednak nie dał rady otworzyć drzwi zabezpieczonych formułą z pradawnego języka. Próbował kilka razy wszystkich znanych mu kombinacji otwierających, ale żadna nie zadziałała.
– No to klops – powiedział.
– E tam, zaraz klops – powiedział Heniek i ku zdziwieniu Klaudiusza, w trzy sekundy otworzył zamek przy użyciu zwykłej abrakadabry i różdżki.
Weszli do pokoju. Na ścianach wisiały plakaty Toli, oraz innych wykonawców wyglądających wypisz-wymaluj jak studenci wydziału tego ranka. Na łóżku siedziało kilka pluszowych misiów, a na biurku leżała zakrwawiona żyletka.
– Ta dziewczyna musiała być Emu już wcześniej – skomentował Klaudiusz.
– Jest – krzyknął Heniek wyciągnąwszy z szuflady kosmyk włosów w kryształowym pudełeczku.
– Są tam wszy?
– Mam dwie – oznajmił tryumfalnie Heniek. – Teraz do dzieła.
– Ile ci zajmie przygotowanie antywirusa?
– Jakiś kwadrans. Ty w tym czasie skołuj jakąś kapelę. Wszystko jedno jaką, byle mieli własny sprzęt. Zrobimy muzykoterapię.
Klaudiusz skinął głową i zabrał się do dzieła. Wyszedł na zewnątrz. Wyjął papierosa zza ucha, zapalił. Zwoje mózgowe otrzymały paliwo niezbędne do pracy.
Zadzwonił do znajomych, którzy grali w zeszłym roku na juwenaliach. Zgodzili się chętnie zagrać dla studentów. Darmowy koncert, ale zawsze jakaś odskocznia od grania na weselach. W ciągu półtorej godziny rozkładali się już pod bramą uczelni. Ogromne kolumny nagłaśniające stanęły dumnie czekając, aż będą mogły wydać z siebie lecznicze dźwięki.
Było już wszystko co potrzebne. Brakowało tylko antywirusa.
– Gdzie ten Patelnia? – zapytał perkusista rozgrzewając bębny. – My chcemy grać.
Heniek zjawił się po chwili ubrany w koszulkę Ejsidisi. Uśmiechnięty pokazał butelkę po mineralnej wypełnioną czerwonym płynem.
– Co to, krew szatana? – zapytał basista.
– Można tak powiedzieć – powiedział Klaudiusz. – Jak to ma działać?
Heniek odchrząknął i nauczycielskim tonem zaczął wyjaśniać.
– Zmodyfikowałem wirusa za pomocą magii, tak, żeby miał większą moc. Wystarczy że wypijecie po łyku tego eliksiru, a będziecie grać lepiej niż Stąsi. Muzyka którą będziecie wykonywać sprawi, że wirus, jako że bardzo wrażliwy na dźwięk zacznie się rozmnażać. To potomstwo rozniesie się w powietrzu i zaatakuje te wszystkie Dzieci Emu. Później zlikwiduje wirusa Wierzbińskiego i powoli obumrze. A potem wszystko będzie jak dawniej.
– Lepiej niż Stąsi, powiadasz? – zaciekawił się gitarzysta, od kwadransa próbujący nastroić instrument. – Dawaj.
Łyknął jako pierwszy. Efekt był piorunujący. Nastroił gitarę błyskawicznie. Zagrał na rozgrzewkę riff ze „Smoke On The Water”.
– Ritchie Blackmore może się schować – zawołał. – Kurde, wcześniej to było dla mnie za trudne.
Pozostali pośpiesznie wypili po łyku. Na koniec Klaudiusz sięgnął po butelkę.
– A ty po co?
– Ja dzisiaj będę śpiewał.
Perkusista wystukał rytm na pałeczkach i koncert się rozpoczął. Na początek delikatnie, od jednego z hitów rodzimego zespołu Słoma, ale reakcja była. Dzieci Emu zaczęły powoli wychodzić ze szkoły. Przy kolejnym utworze, szlagierze Stąsów, ochroniarze byli już stratowani przez tłum, który teraz falował rytmicznie do magicznej muzyki. Klaudiusz śpiewał jak w transie. Kiedy zobaczył odchodzącego od zmysłów, wściekłego jak diabli Wierzbińskiego, pokazał mu wysunięty środkowy palec. Jak prawdziwa gwiazda rocka. Tłum przyjął to entuzjastycznie.
Zespół grał po kolei wszystko co przychodziło im do głów. Od hiphopu po metal. Od Pana Japy do Kredek Filcowych. Publika szalała.
Wierzbiński wybiegł na dach i zaczął strzelać do muzyków z fajerboli. Heniek jednak z wprawą odbijał wszystkie z nich i posyłał w kosmos. W końcu któryś ze studentów rzucił w profesora butelką lakieru do włosów. Trafiony w czoło Wierzbiński spadł z dachu prosto w krzaki. Miał rację, pomyślał Klaudiusz, prawo ciążenia nadal go obowiązuje.
Kilkoro wykładowców wyciągnęło poobijanego Wierzbińskiego z krzaków i posadziło go na ławce. Następnie wmieszali się w tłum by podskakiwać i trząść głowami w rytm muzyki. Na bis zespół zagrał stary przebój Roberta Świerkowego.
Już po południu, więc strusiom śmierć!
A krzywym grzywkom, mówimy dziś: nie!
Rano będzie kac. Rano, tak wiem.
Tak gdzieś do pierwszej, bo później już nie.

Gdy Klaudiusz śpiewał refren studentom zmieniły się fryzury na takie, jakie mieli zazwyczaj. Podobnie stało się z ubiorem. Znaleźli się tacy, którzy zdążyli zrobić szybki kurs do Biedronki i tanie piwo polało się strumieniami. Plakaty z podobizną Wierzbińskiego zostały zdarte i podeptane, podobnie jak tabliczka z nazwą wydziału. Zastąpioną ją tą starą, nie dla wszystkich poprawną politycznie, ale jednak tą, którą studenci znali i szanowali. Wszystko wróciło do normy.
There is always another secret.

Chibi Mazoku

Post autor: Chibi Mazoku »

Momentalnie mi się humor poprawił, więc postanowiłem, ze jako pierwszy skomentuje. Jeden wielki pozytyw, fajna karykaturka i ciekawi mnie tylko co by na to wszystko powiedziała Tola.
Motyla noga – zaklął szpetnie Klaudiusz.
To dla mnie wisienka na torcie.

Wprawdzie niegodnym, jak to mawia jeden konferansjer, ale coś skrytykuje. Rozumiem, że ciągłe wymienianie bohatera z imienia było zamierzone i w tekście tego typu, aż tak bardzo nie kuje, ale mnie jednak trochę kuje w oczy.

Awatar użytkownika
Millenium Falcon
Saperka
Posty: 6212
Rejestracja: pn, 13 lut 2006 18:27

Post autor: Millenium Falcon »

aż tak bardzo nie kuje, ale mnie jednak trochę kuje w oczy.
Znaczy młotem?
ŻGC
Imoł Afroł Zgredai Padawan
Scissors, paper, rock, lizard, Spock. - Sheldon Cooper

Chibi Mazoku

Post autor: Chibi Mazoku »

No dobra, powiedzmy, że uwiera więc młot pod materacem będzie już pasował.

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Dziwne dźwięki, czyli muzyka. Jak ja kocham takie ujęcia...
Urleanie, początek zepsułeś po mistrzowsku.
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
Urlean
Fargi
Posty: 325
Rejestracja: śr, 09 kwie 2008 18:15

Post autor: Urlean »

A co z resztą?
There is always another secret.

Awatar użytkownika
Małgorzata
Gadulissima
Posty: 14598
Rejestracja: czw, 09 cze 2005 09:11

Post autor: Małgorzata »

Jak przeczytam resztę, to Ci powiem. :P
So many wankers - so little time...

Awatar użytkownika
No-qanek
Nexus 6
Posty: 3098
Rejestracja: pt, 04 sie 2006 13:03

Post autor: No-qanek »

Słaby tekst.

Język jest dopracowany, całkiem lekki. Jakichś rażących błędów nie dostrzegłem, te drobniejsze zaraz ci pewnie wysupłają inni ;-)

Ale niestety opowiadanko jest nudne. Do bólu schematyczne.

1. Coś jest nie tak
2. Idę ulicą - jest jeszcze bardziej "nie-tak"
3. Dochodzę do epicentrum i odkrywam przyczynę
4. Rozwiazuję problem
5. Wszystko wraca do normy, a szwarcharakter dostaje kopniaka

Od trzeciego punktu wiedziałem już co się wydarzy.

Rozumiem, że chciałeś temu nadać pewien bajkowy, kreskówkowy charakter, ale to mnie nie porusza. Ironia jest słaba, nie śmieszy. Humor też nie śmieszy. (Jedynie zmiana nazwy wydziału była ciekawym elementem)

Masz plusa za dialogi - przez to tekst mnie nie znudził, mimo kiepskiej fabuły.
"Polski musi mieć inny sufiks derywacyjny na każdą okazję, zawsze wraca z centrum handlowego z całym naręczem, a potem zapomina i tęchnie to w szafach..."

Zablokowany