Małgorzata pisze:Gdyby eko-technologie były powszechne, wpływałoby to na zyski (negatywnie, czyli ujemnie) dystrybutorów na przykład prądu i ciepłej wody, którzy doją teraz target finalny bez żadnych ograniczeń
Nie, nie, nie.
Dystrybutor, to rifma zarządzająca siecią. Jest jej obojętny kierunek przepływu prądu i poziom zużycia. Si, owszem, jedna z opłat dystrybucyjnych jest opłatą zmienną zależną od wysokości zużycia, ale... czy to klient zużywa więcej podwyższając ten składnik, czy klient produkuje więcej wpuszczając do sieci, to dystrybutorowi wisi, swoje dostanie. Jeśli widzę jakiś problem, to co najwyżej, w chwili obecnej, problemy administracyjne i techniczne związane z przyłączaniem wytwórców energii. I to jednak bardziej administracyjne i bardziej problematyczne dla wytwórcy niż dystrybutora. Bo technicznie... dystrybutor musi przyłączyć takiego wytwórcę... żaden problem, i tak go przyłączył jako klienta. A obowiązek przyłączenia to psi obowiązek dystrybutora.
Kto straci na ekoenergii? Wytwórcy i tak mają komu prąd sprzedać, nawet jeśli nagle 50% gospodarstw domowych zamontuje solary. Sprzedawcy i tak swoje zarobią. Sektor gospodarstw domowych przy wielkich odbiorcach to pikuś.
Po mojemu w energetyce nikt na tym nie traci. Rodzi to co najwyżej problemy, bo energia z solarów na domach czy wiatraków jest energią primo niepewną, secundo rozproszoną. Z punktu widzenia całego systemu energetycznego to jest niekorzystne. Ale jeśli oprócz takich eko elektrowni działają elektrownie tradycyjne dużej mocy, nie ma problemu.
Lernakow, zasadniczo się nie mylisz, pisałem o tym wcześniej. Z tym, że to nie dystrybutor MUSI kupować prąd od wytwórcy, bo dystrybutor w ogóle nie kupuje prądu (tylko na wewnętrzne potrzeby) a sprzedawca prądu. Sprzedawcy mają obowiązek. Właściwie nie tyle kupować sam prąd, co kupować świadectwa wytworzenia prądu eko. Jak pisałem - taki np. właściciel wiatraka najpierw dostaje za prąd kasę wedle wskazania licznika, ile wytworzył. To nie jest droga stawka, bo te stawki drobnicy narzuca sprzedawca. Potem dystrybutor mu daje papier poświadczający, że wiatrakowiec wyprodukował tyle i tyle energii zielonej. Ten papier potwierdza URE. Po potwierdzeniu wiatrakowiec może go sprzedać na giełdzie energii (i to nawet innemu sprzedawcy niż ten,. który de facto kupuje od niego prąd i za niego płaci), za co dostaje co namniej drugie tyle, co dostał już za produkcję od sprzedawcy. Co najmniej, bo w praktyce nawet więcej. I z kupowania tych świadectw wynika drożyzna ekoenergii, bo każdy sprzedawca ma obowiązek posiadania w wolumenie okreslonej ilosci zielonej energii, czyli oprócz tego co faktycznie kupi od wytwórców, musi nabyć świadectw zieloności na określoną ilość. A to faktycznie podraża sprawę.
Ale - jak pisałem - sprzedawcy to wisi, bo sobie to odzwierciedla w cenach.
Nieco inaczej też technicznie wygląda w Polsce bilansowanie. Nie ma jednego licznika, który bilansuje ile się energii wprowadziło do sieci a ile pobrało i płaci się nadwyżkę. Są dwa liczniki. Za pobrany prąd trzeba zapłącić normalnie, tak czy inaczej. A za wprowadzony się dostaje niezależnie plus sprzedaż certyfikatu na giełdzie. Bilansowanie następuje na rachunku wytwórcy.
Co do Niemiec. Fukiszima namieszała. Niemcy miały sie wycofywac z wiatraków jako nierentownych. Merkelowa marudziła strasznie, że straty systemu z tego tytułu to, o ile pamiętam, 20 mld euro. Ale po Fukuszimie Niemcy na fali paniki podjęły decyzję o wycofywaniu się z atomu. Więc z wiatraków już nie mogą... Może to się jeszcze zmieni, dezaktywacja atomowych elektrowni trwa. Może klimat się zmieni, z likwidacji atomu zrezygnują i wrócą do likwidowania wiatraków... Choć wątpię.
"Trzeba się pilnować, bo inaczej ani się człowiek obejrzy, a już zaczyna każdego żałować i w końcu nie ma komu w mordę dać." W. Wharton
POST SPONSOROWANY PRZEZ KŁULIKA